Prostota jest rozwiązaniem.

Dziś nieco inny wpis.
Inny, ponieważ chciałbym Wam opowiedzieć o czymś, co bardzo ułatwia mi pracę z klientami w coachingu, zwłaszcza w sytuacji, kiedy klient niewiele wie o tej metodzie.
Kiedy w 2009 roku kończyłem szkołę coachów, miałem, niestety, mgliste pojęcie o coachingu. Pracowaliśmy bardzo dużo nad postawą, nad samoświadomością, ale brakowało mi narzędzi. Nie poznałem nawet metody GROW. Wszystko musiałem zdobywać sam, uczyć się z książek, szkoleń i z własnej praktyki.
To powodowało, że czułem się bardzo niepewnie, mając do dyspozycji średnio rozwiniętą umiejętność zadawania pytań, rekomendację, żebym „wchodził w stan coacha”, „towarzyszył klientowi” i nie doradzał.
Uwierzcie, dla kogoś, kto zaczyna, takie hasła nic nie znaczyły. Wiedziałem, że muszą być ważne, ale zwyczajnie mnie przerastały. Tym bardziej, że miałem grunt sprzedażowy i wyrosłem z twardych wskaźników, konieczności osiągania efektów, działania, itp. Nie mogłem zrozumieć, że sesja coachingowa, po której klient nie zmienia swojego życia i nie wyjeżdża w Bieszczady, może być wartościowa. To spowodowało, że uznałem coaching za bicie piany i obraziłem się na niego na ponad dwa lata, a pracę z metaforą typu: „A co by zrobiła na twoim miejscu mrówka, siedząca samotnie na kamieniu nad brzegiem potoku?” (tak, to realne pytanie!) uznałem za robienie z klienta debila.
Potem, z konieczności musiałem się odbrazić. Po prostu pojawiły się pierwsze zamówienia z biznesu na coaching i musiałem wrócić do praktyki.
W związku z powyższym, dziś mam dość radykalne podejście do coachingu. Nie jestem z tych, którzy widzą w nim magiczną siłę i lekarstwo na wszystkie bolączki klientów. Nie gloryfikuję go; uważam po prostu, że jest jedną z metod pracy rozwojowej z człowiekiem, mającą tak samo wiele zalet i wad, jak wiele innych metod. Widzę też, że mimo ogromnej popularności coachingu, jest to jednak wciąż uboższa w narzędzia metoda. Uboższa, niż choćby szkolenia, w których aż roi się od gier, dynamicznych struktur, atrakcyjnych ćwiczeń, z których uczestnicy wyciągają ważne dla siebie wnioski. Mamy wprawdzie na rynku rozmaite karty z obrazami, klocki, kostki, itp., więcej znajdziecie tutaj i tutaj, ale to wciąż praca na metaforze i o ile dziś się już z nią oswoiłem i zdarza mi się pracować w ten sposób, to wiem, że na początku byłem na to zbyt cienki.

Dlatego właśnie tak bardzo kibicuję projektowi Simplicity.

To zestaw narzędzi do pracy na konkrecie, bez metafor. Klient może dokładnie zdiagnozować ważne dla siebie wartości, rozpoznać i nazwać emocje, które odczuwa (bez pomocy to naprawdę trudne, ponieważ nie uczy się nas rozpoznawania i nazywania emocji). Dużo łatwiej jest wybrać z katalogu, eliminować to, co niepotrzebne, niż wymyślać i kombinować.
Tak, wiem, wytrawni coachowie pewnie się nie zgodzą. Tak, wiem, że wartością dla klienta jest to, co on sam odkrywa i nazywa swoimi słowami.
I wiem, że sesja coachingowa bywa, jak składanie LEGO – jeśli na etapie 7 włożysz niewłaściwy klocek, to na etapie 23 coś się nie będzie zgadzać i trzeba będzie rozmontować cały model.
Wolę zatem dać klientowi na „etapie 7” odkryte i nazwane już przez ludzi emocje, czy wartości i zaprosić go, aby wybrał, ewentualnie wsparł się nimi przy wyborze, aniżeli siedzieć z nim przez pół godziny i zastanawiać się, czy „satysfakcja” to wartość, czy emocja. A potem podążać za klientem do „etapu 23” w sesji, żeby się okazało, że wcale nie chodziło o „satysfakcję”, tylko o „spójność”.
Udostępnij
O autorze: Adam Walerjańczyk
Interesuje się wieloma rzeczami z różnych dziedzin, ale bardzo, bardzo ogólnie. Wesoły i niekonsekwentny. Aktualnie zainteresowany marketingiem, postprodukcją filmową i mediami społecznościowymi. Kieruje się intuicją bardziej niż dowodami. Potrzebuje wokół siebie ludzi o dokładnie przeciwstawnych stylach działania i na szczęście takich ma.