Masło czy margaryna?

Mój poprzedni post spotkał się z bardzo dużym, jak na naszą skalę, odzewem i wieloma ciepłymi komentarzami z Waszej strony, za co bardzo serdecznie dziękuję. Przy okazji – poniższy tekst piszę już na jeden raz – Wasze życzenia powrotu do zdrowia, przynoszą efekt :).

W związku z tym, że przez ostatnie tygodnie raczej konsumowałem i przetwarzałem treści, niż je wytwarzałem, mam sporo przemyśleń i to jedyne, o czym potrafię teraz pisać. Mam nadzieję, że będzie to dla Was wartościowe.

Fetyszyzowanie rozwoju, oto, co mam teraz na tapecie (przy okazji: „na tapecie”, od słowa „tapet”, a nie „tapeta” – tapet, za słownikiem języka polskiego, to: „stół nakryty zielonym suknem, przy którym dawniej toczono obrady”. Dziękuję, Janusz, za zwrócenie mi uwagi).

Kiedy piszę o rozwoju, mam na myśli szerszy kontekst, niż tylko rozwój osobisty, intelektualny, czy emocjonalny, który sami przecież oferujemy, w ramach prowadzonych przez Grupę SET szkoleń. Myślę o ogarniającym nas, z rozmaitych stron, terrorze: bycia fit, biegania, zdrowego odżywiania, kultu posiadania, stosowania technik komunikacyjnych, pozytywnego myślenia, ciągłego podnoszenia kwalifikacji, bycia coraz bardziej efektywnym, bezustannie na motywacyjnym haju, bezustannie na szczycie…

Bo, jeśli nie, to jesteś gorszy, inni cię wyprzedzą, nie odniesiesz sukcesu. Przeczytałem niedawno artykuł (przepraszam, niestety uciekło mi źródło) o tym, że niektóre skandynawskie firmy przyjmują kandydatów do pracy nie ze względu na ich kompetencje, ale na dokonania w zakresie szeroko pojętego zdrowego trybu życia.

Dla porządku – sam staram się o to dbać. Nie przejadam się, sam gotuję, staram się być aktywny fizycznie, prawie kontroluję wagę, czytam książki, dokształcam się. Ale, naprawdę, czasami sam już nie wiem, czy przeć do przodu każdego dnia, jak mówią jedni, czy może być bardziej zen i kontemplować codzienność, jak radzą inni. Czy za wszelką cenę pozostawać, przepraszam za angielski wkręt, „stay motivated”, czy raczej pozwolić sobie na gorszy dzień, by zrozumieć, co się ze mną dzieje? Jeść całe jajka, czy tylko białka, bo cholesterol, masło, czy margarynę super-cardio-coś-tam? Palić, czy nie palić, pić, czy nie pić? Choć tutaj akurat wiadomo – człowiek, nie wielbłąd, pić musi.

Sęk w tym, że ja, jak pewnie wielu z Was, w związku z wykonywanym zawodem, mam relatywnie wysoką samoświadomość, stąd też pewnie moje ostatnie rozterki, które opisałem tutaj. Siedzę w tych zagadnieniach na co dzień, uczę o nich, przeżywam je razem z moimi klientami. Ale co ma powiedzieć ktoś, kto dopiero zaczyna? Ktoś, kto zdecydował się na dokonanie w życiu istotnych zmian i bezkrytycznie zaufa jakiemukolwiek nauczycielowi, czy to będzie coach mentalny, trener fitness, czy blogerka lifestylowa?

Albo ktoś, kto na wydarzeniu gromadzącym setki, jeśli nie tysiące ludzi, zainspiruje się wystudiowaną prawdziwą historią któregoś z prelegentów i postanowi, że od teraz każdy, kto nie będzie go wspierał w dążeniu do jego marzeń, stanie się wrogiem? Albo, w najlepszym przypadku hamulcowym, z którym trzeba jak najszybciej zerwać kontakt po to, by otaczać się tylko tymi ludźmi, którzy, jak on zostali zainfekowani? Zainspirowani, przepraszam.

Jesteśmy świadkami potężnej transformacji, którą przyniósł Internet. Nigdy wcześniej, w historii ludzkości, nie mieliśmy dostępu do tak dużej ilości różnych, często sprzecznych informacji. Nigdy wcześniej, tak otwarcie nie kwestionowaliśmy autorytetów, nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji do tak pełnego dialogu. Wreszcie, nigdy wcześniej nie mieliśmy dostępu do tylu różnych youtube’owych kaznodziejów, z których część mówi: „ciśnij, kurwa do końca!”, a inni: „zatrzymaj się, poczuj wdech i wydech…”.

W obliczu tak wielu potencjalnych wzorców, można mieć mętlik w głowie. Ja miewam.
I dlatego czasem mam to po prostu… wiecie gdzie.
I staram się robić swoje, bez osypywania się i nacierania magią coachingu, czy trenerki. To świetne metody pracy rozwojowej, najlepsze, jakie znam, ale to tylko metody, sposoby dojścia do celu. Staram się też zachowywać, po prostu przyzwoicie, jak mawiał prof. Władysław Bartoszewski za Antonim Słonimskim.

Widzicie? Kolejni Autoryteci… Zwariować można :).

 

P.S.

A’propos Waszych komentarzy do poprzedniego posta – jakiś efekt uboczny, lub jak kto woli, sens mojego dwumiesięcznego leżenia jednak się pojawił. Zacząłem pisać drugą książkę. Wprawdzie nie wiążę tych dwóch faktów bezpośrednio, ale niech Wam będzie.

 

Udostępnij
O autorze: Adam Walerjańczyk
Interesuje się wieloma rzeczami z różnych dziedzin, ale bardzo, bardzo ogólnie. Wesoły i niekonsekwentny. Aktualnie zainteresowany marketingiem, postprodukcją filmową i mediami społecznościowymi. Kieruje się intuicją bardziej niż dowodami. Potrzebuje wokół siebie ludzi o dokładnie przeciwstawnych stylach działania i na szczęście takich ma.