SETki inspiracji
Blog Grupy SET
Slider

162. To co – do roboty?

Nie wiem, jak macie Wy, ale mnie to zdanie ostatnimi czasy wprowadza w całkiem przyjemny stan.

Skończyły się wakacje, co dla wielu z nas oznacza koniec myślenia o słodkim nieróbstwie i beztrosce. Tak, wiem, że wielu sobie je przedłuża (ja sam tak robię – już w tym tygodniu wybieram się na kilka dni w góry na rower), ale te dwa letnie miesiące jakoś symbolicznie wyznaczają pewne granice. Tak się zorganizowaliśmy jako społeczeństwo, że wszystko mamy w szufladach. Lipiec i sierpień to szuflada „wakacje”. Oraz niektóre długie weekendy to też wakacje, takie mini. Pracujemy od ósmej do szesnastej albo w innych godzinach, ale większość ludzi, których znam ma wyraźne szuflady praca – dom. Kładziemy się spać i wstajemy o podobnych porach dyktowanych planami zajęć w szkołach albo godziną wstania do roboty – to szuflady na pracę, szkołę i sen. Czasem pracujemy na trzy zmiany. Tak, czy inaczej ten społeczny model w większości adaptujemy bez większego sprzeciwu; porządkuje nam życie i sprawia, że w jakimś stopniu staje się ono przewidywalne.

I jednocześnie, przez to właśnie bywa śmiertelnie nudne.

Podobne do siebie dni.

Podobne weekendy.

Podobne lata.

 

Życie na etacie

Kiedy pracowałem na etacie, najpierw jako handlowiec pomykający wartko polonezem truckiem załadowanym po dach silikonami i pianami montażowymi, miałem tak uporządkowany tydzień, że w określone dni jeździłem w kierunku Bydgoszczy, a w inne w kierunku Szczecina. Później, kiedy zarządzałem zespołem handlowców, w poniedziałki zamykaliśmy tydzień, w środy mieliśmy spotkania ze wszystkimi przedstawicielami, a w pozostałe dni wdrażaliśmy nowych oraz odwiedzaliśmy wybranych klientów. Wtedy pracowałem znacznie dłużej niż 9:00 – 17:00, ale praca i tak nadawała rytm dniom.

A potem zacząłem pracę na własny rachunek.

I zrobiło się… dziwnie.

Nie musiałem zrywać się do pracy, co przez pierwszych kilka miesięcy oznaczało dla mnie wstawanie o 10:30. Nikt nie zlecał mi zadań. Zresztą pracy też nikt mi nie zlecał (nie mieliśmy jeszcze zleceń z biznesu, a Akademia SET raczkowała). Miałem mnóstwo mocy przerobowych, które nie wiedziałem, jak zagospodarować. Kiedy czytam czasem o ludziach, którzy przechodząc na swoje pracowali na początku po 14 godzin, to trochę im zazdroszczę; ja dałbym naprawdę wiele, żeby wtedy zająć czymś myśli.

A myśli miałem niefajne – czy damy radę, z czego opłacę rachunki, a co, jeśli się nie uda i tak dalej. Brakowało mi kieratu, rytmu dnia, brakowało mi szuflad. Jakby ktoś wpadł do mojego domu i zrobił jakiś pierdolnik – wiecie, jak w filmach – wszystko porozrzucane.

Kilka lat zajęło mi nauczenie się, tego, że nikt nie zleci mi zadania, co oznaczało też, że nie będę mógł się na nikogo wkurzać, że mi je zleca. Że jestem jedyną osobą odpowiedzialną za to, jak zorganizuję sobie czas i za to, jakie będą tego efekty. Praca na własny rachunek zanim ją zacząłem kojarzyła mi się z niezależnością, na którą – jak się okazało – zupełnie nie byłem gotowy. I to nie była przyjemna wiedza. To były dni, miesiące, w których tęskniłem za tym wszystkim, co mnie w etacie irytowało, ale jednocześnie było jedynym znanym mi światem.

Bo etat daje bezpieczeństwo. Pozwala na lekkie rozpuszczanie odpowiedzialności – że jeśli coś zawalę to ktoś mnie opieprzy, ale na tym się skończy, bo przecież firma jest wielka, więc jeden błąd jednej osoby nie zrobi jej krzywdy. Piszę o tym bez cienia ironii; po prostu wielokrotnie tego doświadczałem. Pracowałem dużo, podejmowałem mnóstwo decyzji, od których zależały losy podległych mi ludzi i pieniędzy, za które byłem odpowiedzialny, a które nawet dziś uznałbym za duże. Ale jeśli wskutek mojego błędu firma straciła kilkadziesiąt tysięcy złotych, ja najwyżej nie dostałem premii. A przecież nie popełniałem błędów celowo.

Praca na swoim nie wybacza. Tutaj, zwłaszcza na początku świat jest brutalniejszy. Musiałem się go nauczyć na nowo. Z drugiej strony – jest ryzyko, jest zabawa. Praca na swoim to też znacznie lepsza dźwignia. O ile każda strata wynikająca z błędnej decyzji jest bolesna, o tyle zyski nie ograniczają się do pensji plus premia.

Dziś współprowadzę firmę marzeń.

Mam wspólników, z którymi po latach coraz lepiej się rozumiemy i coraz łatwiej dogadujemy mimo różnic, które są naturalne. Nie mamy pracowników. Mamy partnerki (tak się składa, że wszystko to, czego nie widzą uczestnicy naszych szkoleń ogarniają kobiety), które są tak odpowiedzialne za projekty, którymi zarządzają, że czasem zadaję sobie pytanie, kto tu jest szefem, bo zwyczajnie czasem mnie doprowadzają do pionu, jeśli ja o czymś zapomnę. Tak, zdarza się, że mnie pół-opieprzą (jest takie słowo? :). A mi z tym i wygodnie, i dobrze, i spokojnie. Bo otaczam się ludźmi, za którymi nie muszę biegać i ich kontrolować (niechbym tylko spróbował). Mam szczęście współpracować z ludźmi, którym mógłbym dziś zostawić firmę na pół roku a potem wrócić i zastać ją w lepszym stanie niż przez wyjazdem. Współpracujemy z trenerkami i trenerami, którym ufamy i, którzy robią na tyle dobrą robotę na sali szkoleniowej, że odbiorcy chcą więcej.

Piszę ten tekst w przeddzień urlopu. Czekają mnie dni, na które ja czekam od dawna, zwłaszcza na ten pierwszy, kiedy z takim głodem wrócę do znajomych widoków, dźwięków i zapachów, do szybkiego bicia serca, do wysiłku, który pewnie na początku potraktuję zbyt zachłannie, a który potem będę sobie dawkował niespiesznie, chłonąc każdym zmysłem.

Jeden z podjazdów szczególnie mi się podoba – piękna ponad pięciokilometrowa wspinaczka gładkim asfaltem w lesie, z którego wystają ostre, omszone, pachnące wilgocią kilkunastometrowe skałki i słychać szum potoku. I tego dnia będą cztery zupełnie różne podjazdy. I wieczorem napiję się lokalnego piwa i zjem wysokokaloryczną kolację.

A potem, na koniec usłyszę głos: „Walerjańczyk, do roboty!”

I nie, to nie będzie moment, w którym obudzę się z pięknego snu, żeby zderzyć się brutalnie z klawiaturą komputera. Bo ja wracam do firmy moich marzeń, serio.

Tak, będę tęsknił do kolejnego spotkania z tym moim pięknem ostatecznym. Ale świadomość, że będzie kolejny raz oraz że czas pomiędzy spędzę z ludźmi, którym ufam i których lubię, w pracy, którą lubię to coś więcej niż work-life balance. Ja nazwałbym to pełnią życia.

Dlatego dziś nie żyję w szufladach.

Dziś żyję.

Udostępnij
O autorze: Adam Walerjańczyk
Interesuje się wieloma rzeczami z różnych dziedzin, ale bardzo, bardzo ogólnie. Wesoły i niekonsekwentny. Aktualnie zainteresowany marketingiem, postprodukcją filmową i mediami społecznościowymi. Kieruje się intuicją bardziej niż dowodami. Potrzebuje wokół siebie ludzi o dokładnie przeciwstawnych stylach działania i na szczęście takich ma.

Napisz komentarz