SETki inspiracji
Blog Grupy SET
Slider

177. Nie idź tą drogą

Przez cały majowy weekend zalewała mnie fala postów na Facebooku oraz filmów na You Tube, w których różni ludzie przedstawiali w zasadzie ten sam punkt widzenia na dzieło w reżyserii Pani Barbary Białowąs na podstawie prozy Pani Blanki Lipińskiej. Tak, wiecie o czym piszę.

Że jakie to jest złe. Że oczy wypala. Że nawet biorąc pod uwagę to, że film jest ekranizacją książki, więc fabuła jest z góry narzucona, to nawet artystycznie film się nie broni. Że mnóstwo scen w slow motion, że wygląda, jak teledysk z lat dziewięćdziesiątych. I, że w jednej ze scen, kiedy Massimo rzuca się na Laurę w erotycznej ekstazie w tle słuchać ryk lwa. Na dowód, że tak jest ktoś nawet uruchomił film w wersji dla niesłyszących, w której opisuje się rozmaite dźwięki, np.: [nostalgiczna muzyka], [szum morza] i w tej wersji, kiedy ten Massimo się rzuca na Laurę stoi podobno: [ryk lwa].

Nie wiem, nie oglądałem, dzielę się tylko opiniami innych. Ale podążając za recenzjami tych, którzy obejrzeli – nie są to najlepiej spędzone 2 godziny.

Ale!

Produkcja filmu kosztuje. Prawa do ekranizacji też; prawdopodobnie ustawiłyby przeciętnego zjadacza chleba na resztę życia. Honoraria aktorów, promocja, wszystko kosztuje.

To oznacza, że jeśli ktoś decyduje się wydać pieniądze na coś takiego, to robi to, bo wie, że inwestycja się zwróci. A to oznacza, że film obejrzy mnóstwo ludzi nie tylko w Polsce, ale też za granicą. No i najpewniej będzie też trzecia część, którą też ludzie obejrzą.

Tak, jak oglądamy filmy Patryka Vegi.

Jak oglądamy „Furiozę”, „Diunę”, „Na noże” czy „Atlas chmur”.

Zestawiłem te tytułu nieprzypadkowo, bo są z zupełnie innych światów.

 

Prócz świata filmów, na moim Facebooku przewija się świat rowerów. Od tego zawodowego kolarstwa, gdzie widuję fragmenty ważniejszych wyścigów, przez epickie bikepackingowe podróże, aż po polecane trasy rowerowe na wypady z dziećmi. Ten rowerowy świat też jest podzielony. Od kolarzy szosowych wciśniętych w lateks (tak, wiem, że to nie lateks), którzy nie wyjadą z domu z nieogolonymi nogami przez gravelowców jeżdżących na grubszych oponach, ale wciąż z kierownicą z barankiem, w zwykłych szortach i flanelowych koszulach aż po sakwiarzy, którzy jeżdżą po górach Atlasu albo Pendżabie odżywiając się szarańczą i żwirem.

 

Mam też rzecz jasna mnóstwo postów ze świata rozwoju, czyli jakby mojego świata.

I tutaj na chwilę się zatrzymam, bo to też bardzo spolaryzowany świat. Znajdziecie tu istny tygiel przekonań i pomysłów na życie. Od dość rzeczowego podejścia powiązanego z rozwojem konkretnych kompetencji, dzięki którym można stać się atrakcyjniejszą personą na rynku pracy, przez rozwój kompetencji miękkich, inteligencji emocjonalnej, komunikacji, które ułatwią nam relacje z innymi, ale też z nami samymi pomagając nam lepiej rozumieć tych innych i tych nas, aż po specjalistki i specjalistów od mindfulnessu albo dalej – rozwoju duchowego. Ten ostatni jest chyba najbardziej dyskusyjny, bo jeśli ktoś się trochę w żyćku pogubił i trafi na ludzi, którzy przekonają go do podążania za swoją prawdą, w której miesza się miłość z prawem przyciągania, łączy się duchowość z oczyszczaniem wątroby i zarabianiem pieniędzy, cóż… Chyba przeciętny zjadacz chleba nie jest na to gotowy.

Tak, jak wielu nie jest gotowych na „365 dni. Ten dzień”.

 

Zdaję sobie sprawę, że uporządkowana sfera duchowa może być dla wielu ludzi niezmiernie ważna. Pewnie zwłaszcza dla tych, którzy czują się poharatani przez dotychczasowe doświadczenia i dzisiejszy sposób myślenia o nich. Tylko dla takich ludzi mamy pomoc psychoterapeutyczną. Dla wierzących – mądrych księży (tak, istnieją tacy).

 

Kiedyś, na moim pierwszym treningu interpersonalnym prowadząca poprosiła nas, żebyśmy połączyli się w mniejsze grupy i żeby każda grupa narysowała jakiś symbol, który będzie oddawał jej charakter. Pamiętam, że jedna z grup narysowała buddę. Wiecie, jak wygląda budda, więc nie będę go opisywał. No i prowadząca pyta nas wszystkich co czujemy, kiedy patrzymy na ten rysunek. Po tym pytaniu zapadło milczenie na jakieś 5 – 7 minut. Ale to na treningu dość normalne, tam czas specjalnie nie zapierdala. Po tych kilku minutach przerwałem milczenie i dopytałem, czy my naprawdę mamy powiedzieć, co czujemy patrząc na rysunek buddy. Usłyszałem, że tak. No to wypaliłem, że czuje irytację i że tracimy czas, bo niczego nie czuję patrząc na kilka krzywizn nakreślonych tanim markerem prócz irytacji, że ktoś mnie o to pyta. Moja wypowiedź stała się kanwą do rozważań na temat emocji w naszym życiu, dowiedziałam się, że zawsze coś czujemy, że nie można nie czuć emocji, tylko trzeba nauczyć się mieć do nich dostęp i umieć je nazywać. Z tej perspektywy ćwiczenie z buddą miało tyleż sensu, że sprowokowało moją irytację i dowiedziałem się, jako przyszły trener, że ważne jest mieć kontakt z emocjami i je rozumieć.

Ale pamiętam, jak bardzo niezrozumiałe dla mnie było to ćwiczenie. Mało tego – do dziś mam poczucie, że było mocno naciągane. Że naprawdę można, zwłaszcza na treningu interpersonalnym, gdzie od emocji aż kipi, znaleźć inny sposób na uczenie się inteligencji emocjonalnej.

 

I tutaj się zatrzymam.

 

Jestem wystarczająco dobrym przykładem osoby, która potrafi skomplikować sobie życie przez nadmierne rozkminianie, rozpamiętywanie przeszłości i niepotrzebne gmatwanie spraw, które są proste. Przy tym mam raczej narzędziowe podejście do rozwoju, którym zajmuję się zawodowo i uważam, że większości z nas nie jest on niezbędny. W każdym razie nieczęsto.

Jest potrzebny wtedy, kiedy jest potrzebny. W pozostałych przypadkach znacznie lepiej jest po prostu cieszyć się tym co jest w naszym zasięgu.

Zdrowiem.

Spotkaniem z ludźmi, których lubimy.

Krótkim urlopem w słoneczną pogodę i opalaniem się w wiosennym słońcu na kocyku.

 

A często jest tak, że pierwsze zderzenie ze światem rozwojowym – światem coachów, trenerów, facylitatorów, ekspertów od komunikacji bez przemocy, itp. wprawia ludzi dalekich od tego świata w poczucie, że coś z nimi nie tak. Albo z nimi samymi albo z tymi coachami czy trenerami.

Nagle w świecie kogoś, kto do tej pory żył sobie spokojnie z dnia na dzień wdziera się dość inteligentnie podana narracja o tym, że należy stawiać sobie w życiu cele, że należy mieć wgląd we własną tożsamość, mieć kontakt z emocjami i ponazywać własne wartości, bo to one są drogowskazem, bez którego donikąd nie zajdziesz. Tym bardziej, że nie masz żadnego celu, bo przecież się nie rozwijasz.

Nagle, mając kilkadziesiąt lat na karku i całkiem udane życie możesz się dowiedzieć, że to wszystko nie tak, że w gruncie rzeczy to nie potrafisz się komunikować, jesteś osobą nieasertywną i że skoro się nie idziesz do przodu w samopoznaniu to się cofasz. Że nie ma ludzi zdrowych psychicznie, są tylko niezdiagnozowani.

 

Oczywiście – nie jest tak, że cały mój świat tak wygląda.

Ale wiem, że bywa nieprzyjazny przez manifestowanie przez nas – rozwojowców pewnego rodzaju wyższości, bo to my jesteśmy tymi, którzy wiedzą. Trochę, jak nauczyciele w wiejskich szkołach, którzy nie ogarnęli, że w ich klasach są dzieci rodziców, którzy przeprowadzili się na wieś z miasta, mają wykształcenie często wyższe niż sami nauczyciele i interesują się losem własnych dzieci. Sam kiedyś tego doświadczyłem, kiedy wychowawczyni mojego syna, który coś tam przeskrobał instruowała mnie jak mam z nim rozmawiać: „proszę z synem porozmawiać, ale wie pan – porozmawiać”. Poczułem się wtedy jakbym w jej wyobrażeniu zaraz po powrocie do domu miał spuścić dzieciakowi lanie pasem.

 

Można być wyznawcą ogolonych kolarskich nóg (dla niewtajemniczonych – te nogi ogolone to głównie po to, żeby masaż po ukończonym etapie wyścigu nie był bolesny oraz po to, żeby w przypadku szlifu, czyli wywrotki na asfalcie, w którym duża część naskórka lubi zmieszać się z materią bitumiczną, żeby wtedy odrywanie plastrów bolało mniej oraz wreszcie po to, żeby było elegancko, bo to element kolarskiej kultury). No więc można być kimś takim a można jeździć w kraciastej flaneli.

Można edukować z zakresu poruszania się w Excelu czy podstaw programowania i można też nauczać jakiegoś rodzaju duchowości, jeśli tylko nie oszukuje się ludzi wiedzących mniej albo rozpaczliwie potrzebujących jakiegoś wsparcia, bo czują się nierozumiani czy nieakceptowani.

 

Ale kiedy robimy to „z wysokiego C”, prawdopodobnie osiągamy efekt odwrotny do zamierzonego. Narzucanie innym własnego punktu widzenia sprawi tylko, że te różnice jeszcze bardziej się zaostrzą a jakość naszych relacji z innymi stanie pod poważnym znakiem zapytania.

 

Do puenty.

 

Kiedyś, na jakimś szkoleniu wspominałem uczestnikom, że nie chciałbym być na swoim szkoleniu 15 lat temu. Krótko mówiąc – byłem bucem. Takim, który robił niemalże wszystko, o czym napisałem powyżej.

Jeśli więc czyta to ktoś, kto zaczyna parać się wspieraniem rozwoju innych – niech nie idzie tą drogą.

Są ludzie, którzy nas nie potrzebują, a potrzebują albo przynajmniej lubią obejrzeć sobie prosty film. Albo nieprosty. Dla których treścią życia jest praca i działanie a nie myślenie. Którzy reagują na to, co ich spotyka intuicyjnie, bez głębszej refleksji nad własnymi motywami i tym, czy zmierzają do założonych celów. Którzy jarają się przejechaniem fajnej trasy na rowerze kupionym na kredyt, bo tak ważna jest dla nich ich pasja. I takie „proste” rzeczy ich sycą.

 

I jeśli oni będą potrzebować naszej pomocy – cieszmy się, że jesteśmy potrzebni zamiast pokazywać, że jesteśmy mądrzejsi.

 

Udostępnij
O autorze: Adam Walerjańczyk
Interesuje się wieloma rzeczami z różnych dziedzin, ale bardzo, bardzo ogólnie. Wesoły i niekonsekwentny. Aktualnie zainteresowany marketingiem, postprodukcją filmową i mediami społecznościowymi. Kieruje się intuicją bardziej niż dowodami. Potrzebuje wokół siebie ludzi o dokładnie przeciwstawnych stylach działania i na szczęście takich ma.

Napisz komentarz