SETki inspiracji
Blog Grupy SET
Slider

152. Jak wpadłem w panikę

Kwiecień – plecień w tym roku bardzo przeplata. A to zafunduje nam niż znad Skandynawii o nazwie Skvallara albo ciepłe powietrze z Afryki i piasek saharyjski, dzięki któremu zachody słońca są bardziej pomarańczowe, niż zwykle. Doświadczamy więc na przemian słońca, gradu, wiatru, wiatru, deszczu, wiatru i wiatru.

A Skvallara to tak naprawdę podkładka na biurko o wymiarach 38 x 58 cm z Ikei. Tak, wiem, każdy dałby się nabrać.

 

Kapryśna pogoda oznacza, że wszyscy zarażeni cyklozą wariaci polują na okienko pogodowe obniżając wymagania do niezbędnego minimum – oby tylko nie padało. Temperatura odczuwalna 1 stopień Celsjusza? Drobiazg. Wiatr 20 km/h? Fraszka. Wiadomo – wiatr najlepszy trener. No więc i ja, jednego wyjątkowo słonecznego i bezwietrznego dnia ubrałem się w obcisłe, popatrzyłem w bezchmurne niebo, zmieniłem szybki w moich tanich okularach rowerowych na przyciemniane z niebieskim refleksem, żeby nie raziło i wylazłem w przestrzeń.

Po mniej więcej 20 minutach zaczęło walić złem.

Niebo nagle pociemniało, po mojej lewej w odległości dwóch, może trzech kilometrów zawisły nad lasem niskie granatowo-sine chmury. Zerwał się boczny wiatr tak porywisty, że próbował odebrać mi rower oraz wychłostać suchymi gałęziami, które co chwilę spadały z pobliskich drzew. Na szczęście małe były. Po mojej prawej przebijało się ostre słońce i tam świat był jakby piękniejszy. Miał to być lekki rozjazd po wczorajszym mocniejszym treningu a tymczasem próbowałem ukręcić coś w tym wietrze i powoli, ale konsekwentnie przebijałem się przez podmuchy wyciskając z siebie każdą kalorię energii, którą zmagazynowałem w mięśniach oraz każdy atom tlenu, który w nie pompowałem. W głowie świtała mi jedna myśl – oby to coś mnie nie dogoniło. Przeliczałem więc: prędkość i kierunek wiatru, moja zaplanowana trasa, prawdopodobieństwo, że spotkam się z niżem Skvallara oko w oko i jak to zrobić, żeby przed nim jednak uciec, jakoś mu się wywinąć. Postanowiłem, że będę uciekał przed nim tak długo, jak to możliwe, żeby w końcu obrócić się w drogę powrotną do domu i stawić mu czoła na możliwie najkrótszym odcinku trasy. Stwierdziłem, że lepiej będzie przedzierać się przez gradobicie w krótkich gaciach (kiedy wyjeżdżałem było 18 stopni) przez 20 minut niż stale moknąć przez godzinę. Tak mi wyszło z wyliczeń.

Wreszcie asfalt skręcił w prawo. W jednym momencie wiatr zupełnie ustał. Przed sobą zobaczyłem niebo, jak z obrazka. Ostre, mocno odcięte promienie słońca przebijające się przez chmurę oświetlały intensywnie zielone pola kiełkującej pszenicy kontrastujące z czarną wstążką asfaltu i bielą wiatraków wydających dźwięki o częstotliwości tak niskiej, że bardziej czułem je przez ciało niż słyszałem. Nieprzyjemny, ostry smród kiszonki i obornika wydawał się w tym momencie nawet na miejscu. Nabrałem prędkości, licznik pokazywał okolice 40 km/h na płaskiej drodze. Było bardzo, bardzo przyjemnie.

Do czasu. Po kilku kilometrach sielanki stało się nieuniknione. Droga znowu skręciła w prawo, tym razem o jakieś 120 stopni. I wtedy zobaczyłem i poczułem zło w całej okazałości.

Przede mną czarna chmura po horyzont i wiatr w oczy zwany w światku kolarskim: „wmordewind”.

Oraz sześć kilometrów do domu. Sześć kilometrów walki o przetrwanie z wiatrem, tymi gałęziami i samochodami, które chciały mnie zabić, bo wybrałem najkrótszą, czyli ruchliwą drogę. Rowerem miotało tak, że nie byłem w stanie utrzymać się w linii prostej i wciąż na mnie trąbili, co nie ułatwiało sprawy i powodowało, że co chwilę wyrzucałem z siebie wulgaryzmy pod adresem nieuprzejmych kierowców w ciepłych samochodach. I w sumie też pod adresem niżu Skvallara, który czekał na mnie cierpliwie, wciąż w odległości tych kilku kilometrów wiedząc, że jadę mu na spotkanie. Ostatnie trzy kilometry z rozmysłem zaplanowałem przez las, żeby choć trochę się schować i przechytrzyć pogodę, że jak będzie mnie smagać coraz mocniejszym wiatrem i biła gradem to trochę jej siły zabiorą drzewa. Po wjechaniu do lasu zrobiło się już całkiem ciemno, bo za drzewami znikło słońce, co to je najpierw miałem z prawej, potem przed sobą a pod koniec z lewej z tyłu.

Ale.

W tym lesie coś się stało z wiatrem. Wiał z mniejszą siłą, jak przewidywałem, ale też zmienił kierunek. To tak, jakby droga w lesie utworzyła tunel, w którym wiatr skręcał tak, że wiał nieco z tyłu ułatwiając mi sprawę i pozwalając przyspieszyć do jakichś 30 km/h. Po jakichś dziesięciu minutach byłem z powrotem w domu. Najciemniejsze chmury w większości zostały po drugiej stronie lasu, ale niebo wciąż nie było tak słoneczne, jak w momencie wyjazdu.

I wtedy zdjąłem okulary.

Świat pojaśniał.

Dziwiąc się, że nie jest taki, jakim go widziałem przez ostatnie prawie półtorej godziny, wsiadłem na rower i cofnąłem się trochę w kierunku lasu, żeby zobaczyć chmury. Były ciemnoszare, ale nie przerażające. Bez ciemnych okularów były to po prostu chmury deszczowe, jakie widać w kwietniu niemal codziennie. No dobra, wiatr był prawdziwy, ale po zatrzymaniu odczuwalnie znacznie mniejszy i nie tak złowrogi, jak podczas jazdy.

Niewłaściwie dobrane szkła do okularów spowodowały, że źle interpretowałem informacje o aktualnym stanie świata. Resztę dopowiedziała wyobraźnia. Oczywiście – w jasnych okularach też musiałbym przedzierać się przez wiatr, ale tegorocznej wiosny to jakby normalne. Tymczasem ja przez półtorej godziny byłem w mroku, jak Frodo Baggins po włożeniu pierścienia na palec.

 

Ten artykuł jest o tym, że świat nie jest taki, jaki jest.

Tylko taki, jakim go widzimy i co sobie dowyobrażamy.

Wystarczy zdjąć okulary i popatrzeć na to, co jest a nie na to, co nam się wydaje, że jest.

 

Udostępnij
O autorze: Adam Walerjańczyk
Interesuje się wieloma rzeczami z różnych dziedzin, ale bardzo, bardzo ogólnie. Wesoły i niekonsekwentny. Aktualnie zainteresowany marketingiem, postprodukcją filmową i mediami społecznościowymi. Kieruje się intuicją bardziej niż dowodami. Potrzebuje wokół siebie ludzi o dokładnie przeciwstawnych stylach działania i na szczęście takich ma.

Napisz komentarz