Misja trenera
Z biegiem lat, bo w latach mierzę moje doświadczenia w pracy z ludźmi, zgorzkniałem. Przynajmniej tak mogą mnie odbierać początkujący trenerzy, czy coachowie, kiedy mówię im, że trenerstwo biznesowe czy coaching są raczej rzemiosłem, niż pasją.
Mam wtedy wrażenie, że mówię coś, co rujnuje marzenia młodych adeptów sztuki uczenia innych albo towarzyszenia im w rozwoju.
A ja przecież doskonale pamiętam swoje własne początki, kiedy będąc młodym trenerem chciałem zmieniać świat i sprawiać, by życie przynajmniej zawodowe uczestników moich szkoleń było pełniejsze, bardziej świadome i zwyczajnie prostsze. Żeby testowali nowe narzędzia, które ułatwią im porozumienie z innymi, żeby zaczęli od siebie, od zmiany swoich nawyków i porzucenia oczekiwań względem innych ludzi, bo przez to sami najbardziej się męczą.
I misję miałem i wizję.
I nawet w pierwszych materiałach tworzonych na potrzeby Szkoły Trenerów Biznesu pisałem, że chcemy rozpalić w uczestnikach pasję do uczenia innych i, że ta pasja, jak już się rozpali to uzależnia i trudno ją porzucić.
I wiesz co?
W dużej mierze nadal tak twierdzę…
Pasja spala
Z biegiem lat dowiedziałem się jednak o pasji czegoś nowego – nadmierna pasja spala.
Zbyt wiele razy doznawałem zawodu powodowanego tym, że uczestnicy z poprzedniego szkolenia zapamiętali na przykład głównie to, że wtedy też zamawiali to risotto z prawdziwkami i że było dobre. No dobrze, po kilku próbach przypomnienia sobie zakresu prezentowanego i ćwiczonego podczas szkolenia materiału jednak sobie przypominali i ruszaliśmy z wolna do przodu.
Ale ja oczekiwałem więcej. Że przyjdą i powiedzą: „testowaliśmy, świetnie się sprawdza, ja nawet z tym pracownikiem, którego chciałem zwolnic się dogadałem i od miesiąca współpracujemy wzorcowo”, itepe, itede. Znając siłę nieinwazyjnego języka, technik komunikacyjnych ułatwiających porozumienie i przełamujących niechęć chciałem zainfekować nimi innych i sprawić, żeby się tym zachwycili.
Żeby zachwycili się mną.
Przecież kto ich tego nauczył.
Albo po prostu chciałem, żeby moja praca miała sens przynajmniej tak duży, jak praca kucharza przygotowującego risotto z prawdziwkami, którego nigdy nie widziałem. Kucharza znaczy, bo risotto widziałem.
Pasję rozumiałem wtedy jako coś niewyczerpanego, zaraźliwego i jednoznacznie pozytywnego.
Zmieńmy na moment otoczenie. Przenieśmy się na chwilę do zaparowanej, pełnej rozżarzonych palników i piekielnie ostrych noży kuchni, w której nasz bohaterski mistrz tworzy risotto. Przepięknie opowiedziała o tym w swoim podkaście „Tu Okuniewska” sama autorka, w odcinku pod tytułem: „Deska serów”. Posłuchaj koniecznie. To opowieść o prawdziwej kuchni i jej szefie, który po latach nauki w koszmarnie drogich szkołach kucharskich na całym świecie ląduje w świetnej restauracji w Reykiaviku aby na koniec ciężkiego dnia wsiadać w swój stary samochód, jechać do sieci fast-foodów, zamawiać jedzenie do auta i samotnie jedząc, płakać. Oto opowieść o zdradliwej sile pasji.
Dystans do pracy
Mam za sobą latanie w chmurach z wyidealizowanym obrazkiem uczestnika mojego szkolenia. To ktoś, kto ma pierdyliard spraw do ogarnięcia i dla kogo wdrożenie standardu udzielania informacji zwrotnej pracownikowi nie jest priorytetem a już na pewno nie większym niż jedzenie choćby risotto.
Mam też za sobą całe miesiące zwątpienia w sens mojej pracy, skoro przegrywam z rzeczonym risottem. I nie wiem nawet, czy risotto się deklinuje. W tym samym podkaście autorka mówi, że to w sumie wspaniałe, że robi to, co robi (w sensie, że pracuje w kuchni z tym szefem, co to jedzie wieczorem samotnie jeść fast-foody). Bo nawet jeśli coś zawali, to najwyżej zmarnuje trochę jedzenia. Nie jest chirurgiem, któremu omsknie się ręka i zamiast nerki wyjmie człowiekowi oko.
Od mojej pracy, od naszej pracy też nie zależy nic ważnego w życiu innych ludzi. Poza tymi wyjątkami, którzy rzeczywiście coś zmieniają, ale nawet wtedy nie przeceniałbym naszej roli w tych zmianach.
Bo naszą rolą i odpowiedzialnością nie jest zmiana życia innych ludzi.
Jest nią stworzenie im warunków do symulacji zmiany zachowań i zachęcanie, aby to zrobili. Jeśli w taki sposób zaczniemy postrzegać rolę trenera lub coacha, jako pasję, to doprowadzi nas to do wniosku, że najważniejszą rzeczą do zrobienia jest szlifowanie warsztatu. Czyli bycie coraz lepszym rzemieślnikiem. Codziennie od nowa. Każde szkolenie od nowa. Każda godzina coachingu od nowa. Drobne zmiany, doskonalenie umiejętności i bycie świadkiem a nie kaznodzieją.
To oznacza przynajmniej dwie rzeczy:
- Nie jesteśmy odpowiedzialni za wdrożenie umiejętności przez uczestników w miejscu pracy nawet, jeśli wymaga tego od nas biznes. Na to ma wpływ bardzo wiele silniejszych czynników niż chwilowa motywacja, którą uda nam się w nich wzbudzić na świetnie poprowadzonym szkoleniu.
- Jesteśmy odpowiedzialni za świetne poprowadzenie szkolenia, bo tylko w takim przypadku jest szansa, że uda nam się wzbudzić w uczestnikach i uczestniczkach jakakolwiek motywację oraz za zaprojektowanie najlepszych możliwych narzędzi wdrożeniowych. To nasza odpowiedzialność.
Nie, nie zgorzkniałem.
Chyba najtrafniej określiłbym siebie dzisiaj jako kibicującego moim klientom realistę.
Jeśli więc spotkasz mnie kiedyś na sali szkoleniowej wiedz, że tak postrzegam swoją pasję. Niczym Cię nie zainfekuję; to Twoja robota, sam musisz znaleźć swoje „dlaczego?”. Ja postaram się najlepiej jak potrafię, żeby Ci w tym pomóc. Nie zmusić, nie „sprzedać idei” ani nawet niespecjalnie Cię motywować. Pokażę co i jak zrobić i wypracuję z Tobą pomysł, jak to wykorzystać, podyskutuję z Tobą o możliwych korzyściach i ewentualnych zagrożeniach. Tylko wtedy będę pomocny.
I bardzo bym chciał, żeby tak zostało, bo mi z tym dobrze.
8 komentarzy