SETki inspiracji
Blog Grupy SET
Slider

131. Energochłonne lenistwo

Dożyliśmy interesujących czasów.

Jeszcze kilka lat temu moi znajomi widzieli moją pracę tak: albo siedzi w domu albo jeździ na imprezy.

Widać tak im się kojarzyły szkolenia, co z perspektywy uczestnika jest nawet zrozumiałe – spotkam się na szkoleniu z ludźmi, których lubię i z którymi mam podobne zainteresowania (choćby tylko wspólną pracę), posiedzimy, posłuchamy, poćwiczymy, pogadamy a wieczorem piwko. I nawet nie chce mi się już pisać, że z perspektywy trenera wygląda to nieco inaczej; znaczy owszem, spotykam ludzi, których w ogromnej większości lubię, siedzimy, gadamy, ćwiczymy a i wieczorem piwka sobie nie odmówię. Ale zwykle w samotności i przed komputerem, bo jeszcze muszę poodpowiadać na maile, coś napisać, przygotować się na kolejny dzień itepe. Ale nie narzekam.

Bo dziś jest jeszcze lepiej. Kiedyś „siedziałem w domu”, teraz często leżę. Jednym z powodów jest mój pokiereszowany kręgosłup, ale już chyba sam przed sobą muszę przestać udawać, że to powód najważniejszy. Ja po prostu mogę wykonywać pracę na leżąco. I proszę bez skojarzeń – leżę sam i to w ubraniu. Leżąc montuję podcasty, leżąc czytam, leżąc uczę się jak montować wideo, leżąc odpowiadam na niektóre maile, leżąc piszę ten tekst, wiele rzeczy robię leżąc. Mam specjalną platformę do pracy na leżąco, na której kładę sobie komputer i mam jak w bajce.

Ale to nie wszystko. Czasem odkładam komputer, odkładam telefon i se leżę. I gapię się w sufit. I wiem, że nie jestem pierwszy, który w ten sposób pracuje. Przede mną był Miron Białoszewski – ten, o którym uczyliśmy się na lekcjach języka polskiego w liceum. Ten od wiersza „Karuzela z madonnami”, który wyśpiewały nam Ewa Demarczyk oraz Justyna Steczkowska. Dobra. Nie musicie tego wiedzieć. W każdym razie Pan Miron napisał tez inny wiersz, o taki:

 

„Sufitowość”

ma znaczenie

dla duszy

I to już. Krótki wiersz się urodził naszemu Panu Mironu.

Kiedyś podjąłem się samodzielnej analizy tego tekstu, za którą otrzymałem ocenę celującą. Otóż uznałem, że podmiot liryczny (który tutaj w zasadzie nie występuje, więc sobie go dopowiedziałem) se leży i patrzy w sufit i w ten prosty sposób zbiera i układa sobie myśli. Że z jakichś pęknięć w farbie tka misterną nić skojarzeń dzięki którym wzmacnia się duchowo oraz płodzi wiersze takie, jak „Sufitowość”. I pani od polskiego dała mi szóstkę.

No i do meritum, czyli jak z tą sufitowością jest zwłaszcza przy pracy twórczej, jaką w znacznej mierze się zajmuję. No więc o ile z zewnątrz „siedzę w domu albo jeżdżę na imprezy” oraz „leżę i patrzę w sufit” wyglądają nader atrakcyjnie to naprawdę, naprawdę to nie jest takie słodkie, jak mogłoby się wydawać. Bo ja wtedy próbuję zebrać myśli. Nie, nie czekam na wenę, to nie jest bezczynność intelektualna. Ja pracuję koncepcyjnie. I kiedy piszę te słowa, to sam się śmieję, bo ja w ten sposób tłumaczę mojej żonie, że naprawdę nie mogłem odkurzyć domu, ponieważ właśnie pracowałem koncepcyjnie. I ona wtedy na mnie spogląda z mieszaniną politowania i zniechęcenia, bo już wie, że leżałem na kanapie i gapiłem się w sufit przez dwie godziny, przez które mógłbym zrobić coś pożytecznego.

Więc: praca koncepcyjna jest nie tylko podejrzana dla kogoś z zewnątrz. Jest też niemierzalna, bo nie widać postępów, przynajmniej nie od razu. Jest bardzo, ale to bardzo energochłonna. Świadomość, że dwie godziny nicnierobienia albo lepiej – trzy dni snucia się po domu i męczenia się z treścią artykułu, case’a szkoleniowego czy podcastu przeplatanego przerywanymi pracami odtwórczymi, żeby nie zwariować nie przyniosła żadnego efektu jest dojmująca. Cokolwiek robię, przez cały czas, minuta po minucie, gdzieś z tyłu głowy sączy się myśl: „Zmarnowałeś już trzy dni a jeszcze nic nie wykminiłeś, a termin tuż, tuż”. Ta myśl zabiera energię a na dodatek wpędza w poczucie winy i wyrzuty sumienia. Że moi wspólnicy w tym czasie pracowali na sali szkoleniowej. Że moje współpracowniczki nie wiedzą, w co ręce włożyć. A ja se leżę.

 

Niewymowną ulgę przynosi mi moment, w którym po tych kilku godzinach albo dniach siadam w końcu do komputera (albo się kładę) i myśli wreszcie płyną i zamieniają się w piksele i fonty i znaki ze spacjami. I nareszcie widzę efekt.

I ja się nie skarżę.

Ja tylko piszę ten tekst dla tych z nas, którzy mają podobnie.

Bo zauważyłem od jakiegoś czasu pewną zmianę. Kiedyś pracą nazywałem ten czas, w którym pisałem – tak fizycznie, stukałem w klawiaturę. Dzisiaj wiem, że praca zaczyna się dużo wcześniej a klepanie w klawisze jest jej efektem a nie początkiem. Mój mózg pracuje od momentu, w którym wiem, że chcę / muszę coś napisać albo nagrać albo zaprojektować.

Oraz piszę to dla tych z Was, którzy mają inaczej – miejcie litość;)

To, że leżę nie oznacza, że nic nie robię.

Choć czasem tak jest…

A to ci zagadka:)

A na koniec jeszcze jeden wiersz Białoszewskiego z tomiku „Mylne wzruszenia”, żeby ostatecznie uwiarygodnić mój tekst:

„Mironczarnia”

męczy się człowiek Miron męczy

znów jest zeń słów nie potraf

niepewny cozrobień

yeń

 

No to ja Was proszę. Skoro uczą nas tego na języku polskim, to musi być coś na rzeczy.

Z leniwym pozdrowieniem Was zostawiam;)

 

Udostępnij
O autorze: Adam Walerjańczyk
Interesuje się wieloma rzeczami z różnych dziedzin, ale bardzo, bardzo ogólnie. Wesoły i niekonsekwentny. Aktualnie zainteresowany marketingiem, postprodukcją filmową i mediami społecznościowymi. Kieruje się intuicją bardziej niż dowodami. Potrzebuje wokół siebie ludzi o dokładnie przeciwstawnych stylach działania i na szczęście takich ma.

Napisz komentarz