Pracowałem w Providencie.

Pracowałem w Providencie, przeczytacie o tym w moim CV. Ponad dziewięć długich lat, z których sześć, jako menedżer sprzedaży, a więc osoba, która często odwiedzała klientów wspólnie z przedstawicielami, żeby wdrażać ich do pracy albo wspierać w trudnych przypadkach.

Słyszałem często, że takie usługi to zwykła lichwa, dlatego powiem tylko tyle, że po pierwsze, nie o tym chcę pisać, a po drugie, że to rzeczywiście bardzo droga usługa, ale przynajmniej uczciwa. A już na pewno w oddziale, którym zarządzałem; byłem bardzo wyczulony na punkcie informowania klientów o rzeczywistych kosztach pożyczek i tego wymagałem od zespołu. Wiem, że nie wszędzie tak się działo, ale ja nie mam sobie nic do zarzucenia. Ale nie o tym.

Napatrzyłem się w tym czasie na tak różnorodne sytuacje życiowe klientów, że pewnie wystarczyłoby na niejedną książkę. Chodziłem po moim rodzinnym Gnieźnie i zaglądałem w bramy kamienic, które dziś mijam samochodem. Widziałem rodziny mieszkające w suterenach z oknami na podwórze, w wilgotnych, ciemnych mieszkaniach socjalnych. Odwiedzałem klientów w rozmaitych wsiach, albo mieszkających gdzieś w polu w maleńkim domu, przed którym leżała hałda odpadków po obieraniu cebuli, którymi gospodarze palili w piecu, bo żyli właśnie z obierania cebuli. Po jednej, piętnastominutowej wizycie w tym domu musiałem wyrzucić garnitur, bo nie mogłem się pozbyć zapachu, czy smrodu, jak kto woli. Widziałem niespełna rocznego dzieciaczka raczkującego zimą w niedogrzanym wiejskim domu po podłodze tak brudnej, że niewiele się różniła od podwórka, z kością kurczaka w ręce, którą raz na jakiś czas chłopczyk wkładał do buzi i ssał. Wszystko w obecności rodziców, którzy nie widzieli w tym nic zdrożnego. Dodam, dla rzetelności, że nie była to rodzina patologiczna – ot trzydziestolatkowie, wychowani na wsi, prawdopodobnie w takich samych warunkach, na jakie pozwalali swojemu synkowi. Dziecko było zdrowe; wiem, bo byłem u tych klientów kilkakrotnie na przestrzeni kilku lat. Oczywiście, widziałem też patologie i dramaty rodzin toczonych choroba alkoholową, agresją, albo po prostu borykających się z chorobami psychicznymi któregoś z członków rodziny.

Ale w ogromnej większości byli to ludzie uczciwi, naprawdę. Ludzie, którzy ciężko pracowali, żeby utrzymać siebie i rodzinę. Pamiętam, że wracałem wtedy do domu i zwyczajnie łapałem doła. Że ludzie żyją w takich warunkach, że borykają się z problemami, czy chorobami, o których istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia. A oni żyli i, czego nie rozumiałem, często byli po prostu pogodni. Może nie tryskali szczęściem, ale byli pogodni. A ja? Byłem tym przytłoczony, miewałem momenty, kiedy chciałem rzucić tę pracę, i zamienić ją na posadę urzędnika, który siedzi do emerytury przy tym samym biurku i ma zawsze ciepłe i czyste ręce. To był taki etap w moim życiu, kiedy masę uwagi kierowałem na tą jego stronę, wobec której byłem bezsilny i, która mnie przytłaczała.

A potem zacząłem się uczyć.

Długo to trwało. Nie, to nie jest czas przeszły, to wciąż trwa.

Dzisiaj robię coś zupełnie innego. Nie widzę wprawdzie sytuacji moich klientów, ale to nie znaczy, że nie jestem ich świadkiem. Nadal pracuję z ludźmi i słyszę o tym, co przeżywają i w jaki sposób. To też bywa obciążające, uwierzcie.

Czego się uczę?

Cieszyć się tym, co mam, zamiast myśleć o tym, że nie mam wszystkiego, czego bym chciał. Nie piszę tylko o sprawach materialnych, choć one też są składową mojej nauki poczucia szczęścia. Piszę o tym, że niszczące pragnienie życia w lepszym świecie ustępuje coraz częściej radości życia w świecie takim, jaki jest. Nie oglądania się na to, że za oknami wichura i deszcz, że listopad, albo w ogóle jesień jest bez sensu, przytłacza, wywołuje chandry i bez sensu.

I bez sensu.

Zwracam uwagę na to, że jeśli za oknami leje, to ja obserwuję to siedząc w ciepłym domu z rodziną. No dobra, czasami w hotelu, ale też ciepłym. Uczę się nie przyzwyczajać, bo wiem, że jak się przyzwyczajam to przestaję doceniać to, co mam. Uczę się, że to naprawdę nie jest takie oczywiste, że mam to, co mam, bo na to zapracowałem, zasłużyłem. Tak, zapracowałem, ale przecież widziałem ludzi, którzy pracowali, pracują w dużo trudniejszych warunkach niż ja, fizycznie, po kilkanaście godzin, niezależnie od pogody, a nie mają nawet części tego, co ja mam. Uczę się doceniać coś, co nazywamy drobiazgami. Uwierzylibyście, że można się popłakać ze wzruszenia, stojąc pod prysznicem właśnie z tego powodu, że się pod nim stoi? Po dwóch tygodniach przemywania ciała wilgotną gąbką w szpitalnym łóżku, uwierzcie, że można. Ja płakałem.

Zwykły prysznic.

Otóż, nic nie jest zwykłe.

Nie chodzi o to co i ile mam, ale, na ile potrafię to docenić. I jestem przekonany, że jeśli nie potrafimy doceniać tego, co dziś mamy, to nawet, jeśli kiedykolwiek będziemy mieli wszystko, o czym dziś marzymy, nadal nie będziemy mieli niczego.

Zdaje się, nie jestem pierwszym, który na to wpadł :). Ale wiem też, że wiedza to jedno, ale dopiero zestawienie jej z własnym doświadczeniem staje się czymś żywym, czymś własnym.

I chyba o tym najbardziej jest ten tekst.

Udostępnij
O autorze: Adam Walerjańczyk
Interesuje się wieloma rzeczami z różnych dziedzin, ale bardzo, bardzo ogólnie. Wesoły i niekonsekwentny. Aktualnie zainteresowany marketingiem, postprodukcją filmową i mediami społecznościowymi. Kieruje się intuicją bardziej niż dowodami. Potrzebuje wokół siebie ludzi o dokładnie przeciwstawnych stylach działania i na szczęście takich ma.
4 komentarze