Własny biznes to pasja? Bla, bla, bla…

Pamiętam tekst Agnieszki Chylińskiej na temat macierzyństwa (http://kobieta.interia.pl/news-macierzynstwo-to-sciema,nId,39859), po lekturze którego pomyślałem – nareszcie ktoś wpuścił trochę powietrza w ten cukierkowy świat opisywany w poradnikach dla młodych matek. Ja właśnie wpuszczam  trochę powietrza w świat prowadzenia firmy, bo to nie tylko inspiracja i pasja. To również ciężka praca. Zatem od początku.

Jak wskazuje tytuł, nie będzie to pean na cześć inspiracji, pasji, satysfakcji, kreatywności, radości odkrywania i innych wzniosłości, o których można poczytać w wielu artykułach o „młodych przedsiębiorcach”.  Nie będę o tym pisał, nie dziś. Chcę wreszcie zacząć mówić o tym, że rzucić etat to cholernie odważna decyzja, która niesie za sobą cholernie poważne konsekwencje.

Etat to wygoda i pozorne bezpieczeństwo. Dlaczego pozorne? Otóż, kiedy organizacja zaproponowała mi „kontynuowanie kariery poza jej strukturami”, bardzo boleśnie doświadczyłem tego pozornego bezpieczeństwa. Wprawdzie nie musiałem chodzić do pracy i jeszcze przez trzy miesiące otrzymywałem pensję, ale moment, w którym pensja przestała wpływać, bezlitośnie obnażył cały niewielki kapitał, którym dysponowałem. Nie, nie mówię o kapitale intelektualnym – tego akurat  nie musiałem się wstydzić. Mówię o KOMPLENTYM braku przygotowania do odpowiedzialności, która czekała na mnie poza klimatyzowanymi biurami, dobrymi hotelami, pensją na koniec miesiąca i służbowym autem.

Wówczas największym kapitałem było to, że nie byłem sam – od początku miałem wspólników, którzy siedzieli na tym samym wózku i borykali się z podobnymi bolączkami. Teraz jednak piszę wyłącznie w swoim imieniu i choć intuicja mi podpowiada, że wszyscy mieliśmy podobną sytuację, to jednak nie mogę pisać w ich imieniu. Zatem z mojego punktu widzenia.

Owszem, wiedziałem, że są rzeczy, które robię dobrze, że wiele potrafię i, że znajdą się ludzie, którzy będą zainteresowani tym, co mogę im dać. Nie wiedziałem jednak, jak ich znaleźć i poinformować o tym, że istnieję. I na dodatek, jak to zrobić szybko, żeby opłacić rachunki.

Kolejna rzecz – etat w korporacji a potem jego brak i duża ilość czasu, która po nim pozostała powodowały, że czułem się nieproduktywny (brzydkie słowo), nieefektywny (nieco ładniejsze) i miałem koszmarne wyrzuty sumienia, że niewiele robię. W korpach pracowałem od 8:00 do 18:00 – 19:00 – to było coś! A teraz? Była godzina 11:00 a ja zrobiłem wszystko, co mogłem. Konto firmowe puste, prywatne puste, a ja siedziałem i nic nie robiłem.

I wiecie co? Ja NIE WIEDZIAŁEM  co mógłbym zrobić. Nie było nikogo, kto by nade mną stanął i rozliczył mnie z zadań, kto by mi je zlecił a potem wymagał realizacji. Uświadomiłem sobie wtedy, jak bardzo korporacyjny etat zwalniał mnie z odpowiedzialności. Tam, nawet jeśli nie zrealizowałem targetów (kolejne brzydkie słowo), to 28 każdego miesiąca miałem pensję na koncie. A tu – nikt ode mnie nie wymaga kolejnej tabelki albo spotkania, ale doskonale wiem, że jeśli CZEGOŚ nie zrobię (nie zrobimy jako spółka), to za chwilę będę musiał się ustawić w kolejce po zasiłek. Dziś różnica polega na tym, że jeśli CZEGOŚ nie zrobimy, to po zasiłek będą musieli się ustawić również nasi pracownicy, a więc odpowiedzialność jest jeszcze większa.

Na „swoim” nie ma rozproszonej odpowiedzialności. Jest bezlitosny i konkurencyjny rynek a przede wszystkim Klient, który kupuje ode mnie, a nie od korporacji z reklamą w TV i działem prawnym, który odpowie za ewentualne błędy pracowników. Na „swoim” nie ma działu marketingu, który wymyśli kolejne promocje i wyłoży budżet na reklamę. Zazwyczaj „na swoim” to niewielka, nikomu nieznana firemka z aspiracjami typu: „przeżyć najtrudniejszy czas”. Przynajmniej na początku.

Czy rozkwitnie? Czy nabierze rozpędu?

Czy za jakiś czas może się stać ważnym rynkowym graczem?

Może. Może też nie przetrzymać pierwszego roku.

Co o tym decyduje?

Powiem Wam, bo przecież piszę to wszystko z perspektywy współwłaściciela firmy szkoleniowej, która całkiem sprawnie radzi sobie na rynku, na którym wielu innych sobie nie poradziło. Popełniliśmy wiele błędów i pięć lat temu ozłocilibyśmy każdego, kto na samym początku powiedziałby nam co robić, żeby nie wpaść w tak wiele pułapek.  Dziś już to wiemy.

Zapraszam do śledzenia bloga – w kolejnym artykule o pierwszych krokach na swoim;)

Udostępnij
O autorze: Adam Walerjańczyk
Interesuje się wieloma rzeczami z różnych dziedzin, ale bardzo, bardzo ogólnie. Wesoły i niekonsekwentny. Aktualnie zainteresowany marketingiem, postprodukcją filmową i mediami społecznościowymi. Kieruje się intuicją bardziej niż dowodami. Potrzebuje wokół siebie ludzi o dokładnie przeciwstawnych stylach działania i na szczęście takich ma.