Ci z Was, którzy na bieżąco śledzą nasz podcast i blog wiedzą, że wybrałem się w góry na rower.
I – co pewnie Was nie zaskoczy – wróciłem z kuferkiem refleksji, ale dziś nie będę Was zanudzał rowerem. Nie za bardzo.
Zacznę od tytułowych przeżyć – znacznie poprawiliśmy czasy przejazdów (byłem z kolegą), ale co ważniejsze – tym razem wszystkie podjazdy wydały mi się krótsze i łatwiejsze do pokonania niż rok temu. Po tym krótkim urlopie, zwłaszcza po pierwszym dniu, kiedy każdy szczyt atakowałem bez specjalnego oszczędzania się polegając wyłącznie na instynkcie, okazało się, że mimo 47 lat na karku mam więcej sił witalnych, niż mogłem się spodziewać, że będę miał w tym wieku. To bardzo przyjemna wiedza – że ciało działa, jak należy i że mogę więcej, niż myślałem;)
Ale obiecałem, że nie o tym, zwłaszcza że co przeżyłem to moje :)
No więc refleksje, ale najpierw kilka faktów:
- Jeżdżąc po tych górach cieszyłem się, że wydolność mam lepszą niż rok temu. A mam lepszą, bo ćwiczyłem przez cały rok. A ćwiczenie – zwłaszcza na trenażerze w piwnicy nie jest najbardziej ekscytującym zajęciem. Ale gdybym nie ćwiczył, to bym nie podjechał albo podjeżdżał na 10 razy z postojami na ciepły i lepki żel energetyczny, który jest tylko trochę mniam. Więc zamiast karmić się na przykład serialami zajmowałem się sobą. Oczywiście nie tylko, ale mając wybór, tak.
- Bazę wypadową mieliśmy w jeleniogórskich Cieplicach, a więc w części zdrojowej. I, jak przystało na część zdrojową obaj zaniżaliśmy średnią wieku. W hotelowej restauracji na śniadaniu krzątali się starsi ludzie, a przy jedynym obiedzie, który jedliśmy w hotelu przed wyjazdem do domu usłyszeliśmy wyznania pewnego pana na temat świetnego, jak na jego wiek stanu prostaty. Oraz dowiedzieliśmy się możliwie szczegółowo, jak przeżywał samo badanie. Przy obiedzie, powtarzam.
- Wieczorami chodziliśmy do cieplickiego „centrum” na piwo i jedzenie. W tej kolejności ważności, gdyż piwo jest bogate w elektrolity, których potrzebowaliśmy codziennie w ilościach niehomeopatycznych. W restauracyjnych ogródkach dominowali wyraźnie znudzeni emeryci rozprawiający monotonnym głosem o zdrowiu oraz o tym, jakie dziś borowiny mieli i jakie ćwiczenia rehabilitacyjne. Niemalże z każdego stolika słychać było podobne tematy.
- Jednego wieczoru przy jednym ze stolików usiadł mężczyzna około siedemdziesiątki ubrany w ciemne spodnie, luźną lnianą beżową koszulę i granatowy sweter z miękkiej wełny narzucony na ramiona. Szczupły, z równiuteńko siwą starannie przystrzyżoną brodą i zadbanymi dłońmi, którymi nasunął sobie okulary na czoło. I z laską – czarną ze srebrną rączką, na której prężyła się syrena oraz z niewielkim bukietem kwiatów. Zamówił białe wino i oliwki, wyjął telefon i niespiesznie coś sobie przeglądał zerkając od czasu do czasu na rozgadanych emerytów. Posiedział może z pół godziny, po czym podeszła do niego piękna, młodsza o jakieś trzydzieści lat kobieta. Kiedy tylko ją zobaczył, natychmiast wstał, powiedział: „cześć kochanie”, po czym wręczył jej kwiaty i oboje pocałowali się w policzki. Dwóch mężczyzn siedzących naprzeciwko spojrzało na siebie porozumiewawczo, jeden z nich uśmiechnął się prawie bezzębnym uśmiechem, ale byli na tyle daleko, że.. ale do tego jeszcze wrócę.
Jak się pewnie domyślacie ten mężczyzna wyraźnie się wyróżniał wśród otyłego i nieco smutnawego towarzystwa. Był zdystansowany, ale pogodny. Spoglądał na ludzi z życzliwością i momentami widocznym zaciekawieniem jednocześnie nie zwracając na siebie specjalnej uwagi. Każdy stolik zajęty był swoją arcyważną konwersacją. Prócz naszego, przy którym panowało słodkie, niemęczące męskie milczenie, dzięki któremu mogłem obserwować całą sytuację.
Co więc widziałem?
Wiele rozgadanych osób zdających się być nienachalnie zainteresowanymi tym, o czym rozmawiają. Ludzi siedzących w towarzystwie przyjaciół albo przynajmniej znajomych z turnusu w domu zdrojowym. Ludzi będących w spokojnym nastroju, choć śmiejących się raczej rzadko. Wielu z nich wyglądało na zgorzkniałych, zmęczonych i bardzo, ale to bardzo odpowiedzialnych; chyba za cały świat. Takich, którzy mówią swoim czterdziestoletnim dzieciom, jak powinny żyć, bo przecież oni wiedzą lepiej i na dodatek chcą dobrze, a te dorosłe dzieci robią im chyba tylko na złość. Takich, którzy mają gotowe recepty i dobre rady dla każdego, bo oni znają życie. Dlatego mają prawo a nawet obowiązek ustawiać je innym; w szczególności innym, bo oni sami przecież są w porządku. I dwóch nieco zaniedbanych facetów wymownie choć bezdźwięcznie podsumowujących pocałunek dwojga, w końcu dorosłych ludzi. Była w ich wzroku jakaś nuta zazdrości i może nieco lubieżności.
I widziałem jednego człowieka odstającego od tego towarzystwa. Jedynego, który wydawał się być skupionym na sobie tak długo, dopóki był sam, ale kiedy podeszła do niego kobieta, którą (jestem tego absolutnie pewien) bardzo kochał i o którą dbał, natychmiast całą swoją uwagę skierował na nią. Musielibyście widzieć, jak na nią patrzył.
Ci dwoje zdawali się być znacznie bardziej spełnieni niż pozostali. Szczęśliwsi byli ewidentnie, przynajmniej w tej jednej chwili, w której widziałem ich razem. Wcześniej widziałem tylko mężczyznę, w którego spojrzeniu był jakiś rodzaj dobra i spokoju, i zgody na to, jak mu jest z samym sobą bez konieczności zagadywania życia tematami zastępczymi w rodzaju borowin.
I ja nie wiem, ile faktycznie widziałem, a ile sobie romantycznie zinterpretowałem. Ale usłyszałem też słowa tej młodszej od niego o trzydzieści lat kobiety zaraz po tym, jak go pocałowała, słowa, których nie mogli usłyszeć tamci dwaj.
Powiedziała: „Cześć tato, włóż sweter, chłodno jest”.
A potem on wsunął banknot pod kieliszek po winie i odeszli – on podpierając się delikatnie chyba niepotrzebną, choć bardzo gustowną laską w prawej ręce i ona – trzymając go pod lewą rękę i żywo o czymś opowiadając. Odeszli zostawiając całe to, jakże różne od nich towarzystwo.