TOP_tlo_39
SETki inspiracji
Blog Grupy SET

150. O żywym trenerze słów kilka

Niedawno koleżanka napisała na swojej fejsbukowej tablicy: „online – sronlajn”.

Takie niby nic, a jednak bardzo zostało mi w głowie. I im dłużej o tym myślę, tym bardziej nie mogę wyjść z zadziwienia, jak głęboko filozoficzne to określenie obecnej sytuacji…

Żyjemy inaczej, pieczemy więcej chleba, stroimy się tylko od pasa w górę, a każde spotkanie z ludźmi celebrujemy jakby to było spotkanie z samą królową angielską. Przynajmniej tak jest u mnie.

Pracujemy też inaczej.

Blisko rok temu słyszeliśmy zewsząd o wychodzeniu ze strefy komfortu, o elastyczności, o szybkim zdobywaniu nowych kompetencji. I zaczęliśmy eksperymentować, łącząc stare z nowym lub zamieniając dotychczasowe formy na zupełnie inne. Każdy trener w ostatnim roku miał niejedną szansę eksperymentować. Co się wydarzy, gdy połączy śledzia z kefirem? To chyba zbyt oczywisty przykład, każdy wie, co się wydarzy. Może coś bardziej wyrafinowanego: torcik Pavlowa, pure z buraka i zimne nóżki…

Do słownika trenerskiego weszły nowe słowa, a Zoom, Teams albo Webex stały się nazwami sal szkoleniowych.

Wielu trenerów prześciga się w wychwalaniu tej wirtualnej formy prowadzenia szkoleń. Zachwycają się oszczędnością czasu i mnogością nowych narzędzi. Przekonują, że właściwie każdą aktywność z sali szkoleniowej można przenieść do wirtualnego pokoju. Tymczasem mam nieodparte wrażenie, że nikt z nas (albo prawie nikt) nie ma odwagi, by wreszcie krzyknąć, że król jest nagi.

Szkolenie ludzi przez komputer jest do bani :(

Wcale nie należę do grupy naiwnych marzycieli, którzy czekają „aż to wszystko się skończy” albo „aż wszystko wróci do normy”. Uważam, że nic do niczego nie wróci. Koronawirus rozpoczął (lub przyspieszył) pewien proces. Nie ma na tej autostradzie żadnej zawrotki. Co najwyżej – ucieczka w bok drogą serwisową…

I tak, jak jedna moja znajoma powiedziała kiedyś, że nie po to została fotografem, by maskować ludziom pryszcze w Photoshopie, tak ja czuję, że nie po to zostałam trenerem, by uśmiechać się do zielonego światełka i wywoływać duchy (Marku, czy mnie słyszysz? Dajcie znak, że mnie słyszycie!). Oczywiście umiem szkolić on-line, nauczyłam się. Ale czy chcę tak szkolić? Czy nadal sprawia mi to frajdę? Często ostatnio zapraszam siebie na pogawędkę i zadaję sobie te pytania. W byciu trenerem ważne jest dla mnie spotkanie z człowiekiem, zamęt przedszkoleniowy z flipami, z pudłami pełnymi materiałów i gadżetów, 10 tysięcy kroków zrobionych na sali i jej obocznościach. W szkoleniach przez komputer zostałam tego pozbawiona. Boleśnie się nauczyłam w końcu, czym jest flow, bo wiem, że teraz go w pracy czuję dużo rzadziej.

Po kilku godzinach szkolenia on-line czuję się zmęczona, jakbym przekopała hektar ugoru. Po pełnym dniu szkoleniowym w realu wracałam do domu i z radością chwytałam za łopatę do przekopywania.

Być może ktoś powie, że to tekst malkontenta i marudy i ma do tego prawo, ale ja myślę, że bardziej to profetyczny tekst ezoteryczny… oprócz wywoływania duchów będzie jeszcze o wróżeniu:

Gdy spojrzę w czarodziejską kulę, to widzę, że za czas jakiś trenerzy będą gadającymi głowami na ekranach, albo nawet zostaną zastąpieni przez humanoidy (skoro w chińskiej telewizji jest to możliwe, to dlaczego nie na szkoleniu on-line?). I gdy to już nastąpi, analogowi trenerzy będą towarem premium, a szkolenie na sali stanie się usługą luksusową. Ludzie żyjąc on-line będą stęsknieni za żywym człowiekiem i żywymi relacjami. Spojrzenie w oczy, błyskawiczna reakcja mimiczna, szept, cięta riposta – będą jak spa dla on-linowej duszy.

I tam się widzę. Pamiętacie najstarszą staruszkę z „Seksmisji”, która jako jedyna znała smak prawdziwych truskawkowych konfitur i opowiadała o tym młodej Lamii, która już nic takiego nie znała?

Zdobywając nowe trenerskie kompetencje on-linowe, warto pielęgnować w sobie te oldskulowe, analogowe umiejętności. Za krótszą lub dłuższą chwilę będą na wagę złota. Zobaczycie :)

Kasia Bieniek

Udostępnij
2 komentarze

Napisz komentarz