TOP_tlo_39
SETki inspiracji
Blog Grupy SET

164. Jesienna pogoda ducha

Jesieni musiałem się nauczyć.

Zresztą, ta nauka to wciąż niedokończony proces; do dziś miewam jesienne chandry, które nie bardzo wiem od czego zależą. To jakiś zlepek deszczowej pogody, zapachu dymu z kominów, kiedy zaczyna się sezon grzewczy, szybciej zapadającego zmroku i pewnie kilku innych składników. Nie trwają one teraz na szczęście przez całą jesień, ale wciąż się pojawiają, zwłaszcza w okresie przejściowym między końcem lata a początkiem złocenia się liści.

Lata temu bardzo lubiłem się w tej chandrze wytarzać, ponacierać się nią i posypywać. Nurzać się w kolejnych warstwach smutku, nostalgii i tęsknoty nie wiadomo za czym. Choć „lubiłem” to nie najlepsze słowo, ja to po prostu robiłem. Stałem w bergmanowskiej pozie w oknie i patrzyłem na padający w ciemności deszcz pozwalając resztkom życiowej energii spływać z tym deszczem do kratek kanalizacyjnych. Tak, do kratek, bo w mojej głowie deszcz nie wsiąkał w ziemię zasilając ją życiodajnymi mikroelementami z rozkładających się liści, tylko wpadał do tych kratek i spływał bezużytecznie do kanalizacji.

Czasem w odruchu samozachowawczym sięgałem po gitarę i grałem najsmutniejsze kawałki, jakie znałem. Oraz śpiewałem piosenki piwnicznych kompozytorów najlepiej tak melancholijne, żeby wzruszenie zatykało mi gardło. Stachurę śpiewałem.

To, czego się dowiedziałem z tego okresu to, że w smutku jest dużo spokoju. Wybierałem więc smutek zamiast nieokreślonego lęku, którego w tamtych mrocznych czasach również doświadczałem. Smutek był wprawdzie smutny, ale przynajmniej spokojny. Do dziś lubię wzruszyć się przy mojej jesiennej playliście, o której pisałem tutaj. Co ciekawe – artykuł publikowaliśmy 17 października, dziś mamy 20 października. Zadziwiająca punktualność. :)

Więc – rozumiem już po co jest smutek.

 

Ale dziś rozumiem też, że długotrwałe tarzanie się w nim mi nie służy. I, że strategia przeżywania wszystkiego do granic absurdu może sprowadzić mnie na równię pochyłą, na której zacznę niebezpiecznie przyśpieszać by znowu wpaść w długotrwałe i drenujące mnie z energii stany emocjonalne, w których się zapadam.

 

I dokładnie dziś rano z pomocą przyszła mi „Pogoda ducha” Hanny Banaszak.

Zdałem sobie sprawę, że mam wokół siebie ludzi, którzy swoim sposobem bycia i życzliwością wobec mnie mówią mi słowami tej piosenki: „Bo mnie wymyślił dobry Bóg, byś przez to życie złe z nadzieją przebrnąć mógł”.

Ludzie, którym dotąd zazdrościłem tego, że są po prostu pogodni i nie biorą życia zbyt serio, serio zbyt. Ludzie, których nie zraża ani nie zaraża mój smutek i podejście do życia na miarę aspirującego do bycia duszą narodu artysty, który z politowaniem patrzy na wesołe i energiczne piosenki, bo przecież „życie to nie tylko kolorowa maskarada, życie jest straszniejsze i piękniejsze jeszcze jest” (to akurat Stachura).

Że prawdziwe życie wymaga odpowiedzialności, należytej powagi i martwienia się o sprawy, najlepiej o wszystkie.

Dotąd ci ludzie byli dla mnie reprezentantami innego świata, który niech tam sobie mają, co mi do niego. Ja mam inaczej, więc moją rolą jest tarzanie się w jesiennej nostalgii, bo jestem przecież wrażliwcem, ktoś do cholery musi.

Ale przecież nie można tak w nieskończoność, bo skończę z depresją.

W ostatnim podkaście tutaj mówiłem o szufladach. Trochę próbowałem i na razie średnio mi wychodzi, bo w szuflady chyba nie umiem – w mojej głowie i w moim biurze wszystko się jakoś łączy i przenika (niektórzy mogliby nawet powiedzieć, że mam bałagan). :)

Ale wiem też, że zbyt długo nie dawałem sobie prawa do decydowania o tym, że nie chcę i nie potrzebuję aż tak dużej dawki smutku. I że nie tak często. I, że mam prawo go zostawić bez konieczności głębokiego doświadczania, które na dłuższą metę mnie męczy. Że mam prawo po prostu dobrze się poczuć.

A Pogody Ducha mają chyba to do siebie, że jakoś zarażają. I to tak, że ich energia się nie dzieli, ale mnoży. Że korzystając z niej niczego im nie zabieram, bo te osoby po prostu muszą mieć gdzieś w głowie pobudowane fabryki produkujące zieloną energię. I to tak efektywne, że potrafią je zasilać nie tylko w słoneczne dni, ale też sprytnie wykorzystując jesienne wiatry, które wprawiają małe liście w taniec, a dużym pozwalają na niewielki ruch, jakby wzruszenie ramion, niezdecydowane i niechętne. I to im wystarcza. I je nie wiem, jak to robią, ale produkują wystarczająco dużo, żeby wystarczyło dla innych.

W odróżnieniu do takich, jak ja, którzy zasilają się paliwami kopalnymi i jeszcze kopcą dookoła łażąc zbyt często ze smutną miną. Pora przejść – na początek – na model hybrydowy. Jako doinformowany optymista strzelam, że tak na 100% nie przejdę na zieloną energię, ale hybryda wydaje się być bardzo dobrym rozwiązaniem. Bo przecież nadal będę sięgał po Korteza, i Sade. Bo to piękna muzyka. Tylko, niech oni będą, jak ogień w kominku, a nie kopcący metalami ciężkimi piec węglowy.

 

No więc smutasy.

Znajdźcie obok siebie takich ludzi.

Muszą być blisko. Jeśli ich nie ma, przemyślcie dobór bliskich. Serio.

I niech Wasze Pogody Ducha Was zarażają a Wy miejcie odwagę i chęć korzystać z ich energii odnawialnej! Bo ona naprawdę jest odnawialna.

Udostępnij

Napisz komentarz