W ubiegły piątek prowadziłem szkolenie w Sopocie, które nietypowo zaczynało się o godzinie 12:00, więc miałem dla siebie cały poranek. Obudziłem się jak zwykle w okolicy 7:00, ogarnąłem się, zjadłem śniadanie a potem wyruszyłem na poszukiwanie polecanej kawiarni „Pociąg do” w celu nabycia drogą kupna kawy espresso tonic, bo podobno tam jest najlepsza na świecie w Polsce. Jest rzeczywiście dobra, choć nie wiem, czy najlepsza, bo nigdzie indziej takiej nie piłem. Może prócz w domu, bo w sobotę zrobiłem sobie podobną w domu. Też była dobra. Ale ja nie o tym, bo o tym to doskonale wiecie z mojej relacji na Instagramie, bo na pewno tam niecierpliwie zaglądacie, żeby zobaczyć co u nas.
Siedząc w kawiarnianym ogródku przy dość hałaśliwej ulicy polskiej riwiery, wykonałem dwa dość ważne biznesowe telefony. Jednym sprzedałem szkolenie, drugim omówiłem z klientem coachingowym jego postępy w zadaniu, które sobie wziął na barki. Nie była to sesja, raczej konsultacja, ale taka, dzięki której klient ruszył do przodu.
I zanim przejdę do sedna, chcę powiedzieć o tym, że ja mam mieszane uczucia w stosunku do piewców pracy z dowolnego miejsca na świecie. Wiecie – tych wszystkich, którzy piszą, że jadą właśnie na miesiąc na Zanzibar (bo to modny pandemiczny kierunek) i zabierają komputer, bo mają tak poustawiany biznes, że mogą go robić z dowolnego miejsca na świecie. No i z jednej strony – to rzeczywiście wygodne i pewnie też efektywne rozwiązanie. Pewnie lepiej robić szkolenie, czy projektować kurs wideo czy nie wiem, tworzyć jakąś aplikację, jeśli się w to umie, na plażach Zanzibaru niż robić to ze szklanego wieżowca w centrum zatłoczonego miasta z myślą, że jeszcze muszę wrócić do domu przebijając się przez korki. Ale z drugiej strony..? Nie byłem na Zanzibarze, jakoś bardziej ciągnie mnie ostatnio w chłodne, na Wyspy Owcze na przykład no chyba, że do Indii, bo jak ma być gorąco, to niech będzie gorąco na całego. Tak, żeby móc legalnie chodzić w przyklejonej do ciała koszuli bez poczucia zażenowania. Ale nawet na tym Zanzibarze, to ja nie wiem, czy chciałbym tam pracować. Zgaduję, że są tam fajniejsze rzeczy do roboty. Nie tak fajne, jak na Wyspach Owczych, ale fajniejsze niż siedzenie przed komputerem.
Ale do rzeczy.
Dzień przed tym Sopotem miałem jeszcze jedną rozmowę biznesową tym razem przez Teams, więc z wizją. No i reprezentantka firmy, z którą rozmawiałem, firmy dużej i znanej rozmawiała ze mną z domu w jakiejś zupełnie nieformalnej koszulkobluzce na ramiączkach. Na początku się wytłumaczyła z miejsca (dom) i stroju (upał), ale potem szybko przeszliśmy do bardzo konkretnej, krótkiej i owocnej rozmowy, której efektem była prośba o ofertę.
No i ja się pytam – czy my naprawdę potrzebowaliśmy tej cholernej pandemii, żeby udowodnić, że manifestacja statusu przy pomocy stroju i biur „na bogato” to nic niewarta gra? Pamiętam, jak ponad trzynaście lat temu, kiedy powstawała Grupa SET głowiliśmy się, jak pokazać naszym klientom profesjonalizm firmy szkoleniowej. Nie mieliśmy nic prócz komputerów, nie mieliśmy dokąd zaprosić klientów, żadnych biur, struktur, ludzi, niczego, co pomogłyby nam pokazać, na ile wartościowym partnerem jesteśmy. Mieliśmy tylko to, co w głowach i sercach – umiejętności, determinację i wiarę, że damy radę, choć kryzysów nie brakowało. I byliśmy głodni a ten głód, ta konieczność pracowania, jeżdżenia przez całą Polskę na rozmowy, z których często niewiele wynikało była niezwykle silnym motywem do działania. My go mieliśmy. Ale nie mieliśmy szklanych wieżowców.
Dziś, po kilkunastu miesiącach pandemicznych zmian nie musiałem jechać do Warszawy na półgodzinną rozmowę. Stroić się w marynarki i poświęcać cały dzień na dojazd, znalezienie miejsca parkingowego i potem powrót i jedzenie w sieciówce „Złote łuki” przy autostradzie. Efekt spotkania jest identyczny, jak w przypadku spotkania twarzą w twarz. Mało tego – spotkania biznesowe z domu bardzo nas uczłowieczają.
Pamiętacie ten filmik, w którym jakiś ekspert wypowiadał się dla BBC a do pokoju wtargnęło mu dziecko, które jego żona na czworakach próbowała wyciągnąć z pokoju?
Było to śmieszne i rozczulające jednocześnie. Zresztą po jakimś czasie ten sam ekspert nagrał filmik z całą rodziną i bardzo zgrabnie ograł całą sytuację.
Bardzo podoba mi się ten kierunek. Po dzieciakach (no dobra, takich trochę starszych) widzę, że chyba taki właśnie obiorą. Że nieważne w jakim uniformie jesteś, jaką firmę reprezentujesz, ważne co masz w głowie i jak traktujesz innych ludzi. Branża IT zaczęła przecierać szlaki – te wszystkie memy o informatykach pracujących w szortach i klapkach. Albo w skarpetach (widziałem to). Tam od zawsze ważne są kompetencje, a nie zbroja.
A, że za oknem ciepłe, to chciałbym więcej takiego „biznesu w gaciach”. Albo koszulkach na naramkach (tak się mówi w Wielkopolsce :)). Albo z dzieckiem na kolanach. Albo przynajmniej prowadzonego znad espresso tonic w Sopocie. I, żeby partnerzy po drugiej stronie mieli taki sam luz i nie krygowali się, że do pokoju weszło właśnie dziecko podczas gdy oni negocjują jakiś wysoki kontrakt. Może tylko nie lubię kociego odbytu w oku kamerki internetowej, bo może kociarzom on nie przeszkadza, ale mi trochę tak. Bo koty zadziwiająco często przechadzają się przed kamerkami z wysoko podniesionym ogonem.