Podobno jesteśmy wypadkową pięciu osób, z którymi łączy nas najwięcej, z którymi najczęściej przebywamy, spędzamy najwięcej czasu. Tak podobno powiedział Jim Rohn, amerykański (a jakże!) przedsiębiorca i mówca motywacyjny. I o ile znacie moją relację ze słowami „mówca motywacyjny” (dla niewprawionych w rejonach rozwojowych – mam do mówców motywacyjnych stosunek, delikatnie rzecz ujmując, ostrożny) to tym razem podpieram się tym cytatem, bo bardzo pasuje mi do tezy, którą chcę tutaj oznajmić.
Na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy miałem okazję popracować z kilkoma klientami biznesowymi tym razem głównie w wersji on-line ze względów oczywistych. W związku z tym, że całkiem dobrze się czuję i chyba też nieźle ogarniam tematy biznesowe, z którymi do mnie przychodzą zacząłem zwracać coraz baczniejszą uwagę na to, co pojawiało się między słowami, a właściwie między głównymi wątkami. I o ile mnie to nie zaskakuje, to jakoś w tym dziwnym okresie, w którym chyba wszyscy spędziliśmy więcej czasu z naszymi bliskimi, zauważyłem, że coraz częściej pojawiał się temat radzenia sobie poza biurami, poza zwykłym środowiskiem pracy, poza ludźmi, z którymi przecież moi klienci codziennie spotykali się przez całe lata.
Ich reakcje były różne – od poczucia emocjonalnego głodu jakichś relacji (nie, że rozpacz, ale po prostu brakowało im tego biurowego życia) aż do wniosków z przeciwnego bieguna, czyli dlaczego tak długo pozwalali sobie pławić się w miałkim poczuciu stabilności, pozornej decyzyjności, iluzji władzy czy głaskom płynącym z poczucia, że relacje w ich zespole są wzorcowe i kto jak nie oni. Izolacja zweryfikowała bliskość, siłę i potrzebę tych relacji, która w wielu przypadkach okazała się nie tak ważna, jak przed pandemią.
Jest taki program, który czasem sobie oglądam w telewizorze na kanale 24 o ludziach, którzy zostawili miejskie życie i korporacyjną karierę, żeby kupić kawałek ziemi i osiedlić się na Warmii, Podlasiu albo – wiadomo – w Bieszczadach. Takich, którzy naprawdę rzucili to wszystko i wyjechali. No i oni mówią, że nie rozumieją, jak mogli żyć przez lata w takim korporacyjnym kieracie w sąsiedztwie targetów, kejpiajów i dedlajnów. I spotkań oczywiście. Że dopiero tutaj, wśród podlaskich rośnych polan znajdują spokój, równowagę oraz jajka i grzyby. I, że to im wystarcza. No, może jeszcze Netflix i obecność w social-mediach, bo muszą przecież jakoś prowadzić fanpejdż swojego gospodarstwa, żeby się utrzymać.
Pamiętam też, jak jeden z moich korporacyjnych menadżerów opowiadał mi blisko 20 lat temu na papierosie o swoich znajomych, którzy tak właśnie zrobili. I o tych jajkach, że oni je zbierają i się cieszą, że kury je niosą i że są szczęśliwe, mówił z lekką kpiną. On sam jeździł po Warszawie jaguarem, zarabiał koszmarnie wielkie pieniądze i nosił garnitury szyte na miarę oraz koszule z egipskiej bawełny, które kosztowały dziesiątą część mojej pensji każda. I buty na skórzanej podeszwie, która boi się śniegu i deszczu a których on się nie bał, bo nawet nie zauważał zmian pór roku – to też mi kiedyś powiedział. Rano wychodził z mieszkania do podziemnego garażu, wsiadał do auta, przejeżdżał kilka kilometrów do podziemnego garażu pod biurowcem klasy A, po pracy wracał do domu albo czasem wpadał po zakupy do jakiejś galerii również z podziemnym parkingiem. Nawet płaszcz, który zabierał z domu zimą miał prawie cały czas przewieszony na ręce, bo nie musiał go zakładać.
Dzisiaj piszę ten tekst w moim piwnicznym, zabałaganionym biurze, gdzie nikt mi nie każe chować wszystkiego po pracy do zamykanych na kluczyk szafek. W którym od tygodnia towarzyszy mi mysz, której nie mogę złapać i jest śliczna, ale obawiam się, że będę musiał ją otruć, bo przegryzie mi nowiuśkie okablowanie do Internetu, którego potrzebuję do prowadzenia szkoleń i sesji coachingowych a ona, ta mysz o tym nie wie. Ale był czas, kiedy chowałem i pilnowałem, żeby ludzie z mojego zespołu też chowali. To akurat nawet rozumiem, bo dane osobowe, finansowe, itp. mogłyby trafić w niepowołane oczy. Ale był też cały pozostały ekosystem korporacyjnej etykiety; wtedy ważna była dobra kawa w biurze, ważne było, żeby nie odgrzewać w korporacyjnej mikrofalówce na przykład brokułów, bo śmierdziało w korytarzu. Ważny był bankomat na parterze. Niedroga stołówka z bonami Sodexho. Dziś są ważne owocowe czwartki i casualowe piątki. Oraz karnety do fitnessów i karty do medikowerów czy innych przychodni (swoja drogą – co to za słowo „przychodnia”?).
Żyłem w świecie rywalizacji o lepszy model telefonu i szybszy przydział nowej służbowej toyoty. W świecie dobrych hoteli, imprez z aktualnymi gwiazdami estrady, lotów na zagraniczne szkolenia i posiłków regeneracyjnych popijanych egzotycznymi napojami w fancy restauracjach, na koszt firmy.
Żyję w świecie, w którym samochód muszę mieć wygodny i sprawny, telefon pozwalający na pracę, komputer i Internet, które się nie zawieszają. W świecie, w którym mam uchylone okno w piwnicznym biurze, bo raz zauważyłem, że mysz się wdrapała na górę i już prawie, prawie sobie poszła ocalając życie, przynajmniej na chwilę, zanim dopadnie ją głód i zimno albo straszliwy ptak drapieżny albo równie drapieżny i straszliwy kot. I, że to jest dla mnie w jakiś sposób ważne. Nie, żeby dopadł ja kot, ale, żebym nie musiał jej truć.
I w każdym z tych światów ważne jest coś innego. Kiedyś – status w organizacji, stanowisko, znajomości w centrali, zgrany zespół, dla którego przestałem być Niezmiernie Ważny Oraz Fajny po kilku tygodniach od zmiany stanowiska na samodzielne. Wyniki, raporty, bycie dostępnym pod telefonem między 8 rano a 22:00. I bycie potrzebnym.
Dzisiaj – pełniejsze niż tylko zawodowe życie, planowanie aktywności nie pod dyktat pracy, ale również moich innych potrzeb czy pasji, których praca jest nadal ważną częścią. Dziś zdecydowanie bardziej dbam o równowagę i nie widzę niczego złego w tym, że o godzinie 13:00 w jakiś czwartek zamiast pisać artykuł albo przygotowywać się do szkolenia zabieram się za napakowanie słoików suszonymi (w tym roku na słońcu) pomidorami. I nie widzę niczego złego w tym, że w jakąś niedzielę o 13:00 siadam do obiadu z grupą nieznanych mi wcześniej osób na szkoleniu a nie ze swoja rodziną. Bo dbam też o to, żeby tych niedziel nie było zbyt dużo i zbyt często.
A teraz zataczam koło i domykam pętlę, uwaga.
Rzecz w tym, żeby nie zapadać się za bardzo w żadnym ze światów, który tworzymy sami z naszymi pięcioma najbliższymi ludźmi. Nie zamykać się na inność. To, że być może nie rozumiemy wartości, którymi kierują się inni ludzie nie musi oznaczać, że one są złe poza tak jednoznacznymi, jak na przykład faszyzm. Musimy wiedzieć, że świat, który widzimy jest dużo bardziej wielowymiarowy i niejednoznaczny, niż nam się wydaje z perspektywy naszej bańki. Że kiedy narzucamy mu kontekst wyłącznie naszych przekonań sami się społecznie kastrujemy i stajemy się niemalże automatem. Wiem, tak jest łatwiej, wiem, nasz mózg uwielbia automatyzmy i nawyki, bo są dla niego bezwysiłkowe i nie obciążają jego mocy przerobowych, ale nie namawiam do zmiany bańki (to jest kosztowne) ale do przyjęcia wewnątrz swojej głowy takiej prawdy, że zanim zechcemy kogoś zmieniać warto go najpierw zrozumieć a przynajmniej zaakceptować. W sumie wtedy przejdzie nam prawdopodobnie chęć na zmienianie kogokolwiek no, może poza sobą samym. I dopiero wtedy, kiedy zrozumiemy, jak wielkim wysiłkiem jest zmiana siebie samego, może ogarniemy prawdopodobieństwo zmiany ludzi żyjących w innych, niż nasza bańkach.
4 komentarze