Pytanie wbiło mnie w ziemię. Naprzeciw mnie siedział człowiek pracujący od czternastu lat w tej samej firmie. Zaczynał jako student, kilkakrotnie awansował, a od siedmiu lat zarządza czteroosobowym zespołem. No, powinien zarządzać, ale w większości bierze zadania na siebie i pracuje od ósmej do dwudziestej przez niemal czterdzieści tygodni w roku. Pozostałe tygodnie spędza albo na urlopie albo wraca do domu około osiemnastej i wtedy czuje się zadowolony.
Odpowiedziałem mu, że ze wszystkim sobie poradzimy. Że jeśli jest gotowy na ciężką pracę, to ja mu pomogę. Że już nie raz pracowałem z podobnymi „przypadkami” i że to naprawdę nic nowego na tym świecie.
Musielibyście zobaczyć jego minę.
Jeśli Nadzieja miałaby twarz to wyglądałaby jak niespełna czterdziestoletni mężczyzna.
Odpowiadając byłem pewien, że potrzebował kogoś, kto mu obieca, że da sobie radę z czymś, z czym on sam nie potrafi sobie poradzić. Że jest w dobrych rękach.
I w tym kontekście, mam poczucie, że zachowałem się nieprofesjonalnie.
A co z odpowiedzialnością?
Dając mu nadzieję stałem się w pewnym stopniu odpowiedzialny za to, co dalej będzie się z nim działo a przecież jako coach nie powinienem. Mało tego jako trener również nie powinienem. W szkole trenerów często mówię o granicach odpowiedzialności trenera – że nasz psi obowiązek to dostarczyć wiedzę, stworzyć okazję do jej przećwiczenia, sprawdzić czego uczestnicy się nauczyli, ale wdrożenie to już ich zmartwienie. Że nie możemy brać na siebie odpowiedzialności za to, czy wcielą w życie narzędzia, których się uczą, bo nas z nimi nie ma i nie mamy na to żadnego wpływu. Możemy a nawet powinniśmy dać im narzędzia wdrożeniowe, możemy proponować elementy grywalizacji, ale roboty za uczestników szkolenia nie wykonamy.
Dziś zrobiłem inaczej.
Człowiek czy zasady?
I po raz pierwszy od dawna poczułem, że jestem komuś naprawdę potrzebny. Że tym razem moja praca nie będzie polegała na uwalnianiu potencjału jednostki przy pomocy wymyślnych narzędzi, ale będzie organiczną pracą z człowiekiem, który potrzebuje pomocy. Jestem pewien, że beze mnie sobie poradzi, bo radzi sobie od czternastu lat. I jednocześnie mam poczucie, że z moją pomocą poradzi sobie lepiej i prawdopodobnie szybciej.
Zapewniam, że stąpam dość twardo po ziemi i nie przeceniam ani swoich umiejętności ani roli. Mogę zatem się mylić. Ale wiem też, że mam coś, czego on potrzebuje i jeśli będzie gotów to ode mnie przyjąć, to pojawią się oczekiwane efekty. Nie będę z nim pracował nad pogłębianiem samoświadomości, nie tym razem. Jeśli taka konieczność się pojawi, to to zrobię, ale czuję, że w tym przypadku sprawdzi się zupełnie inne podejście.
Ostatnio pisałem o moim życzeniu, żeby nasza praca rozwojowa służyła człowiekowi i była odpowiedzią na jego potrzeby. Artykuł znajdziesz TUTAJ. I właśnie dziś miałem okazję po raz kolejny się przekonać, że to najlepsze, co mogę zrobić. Odstawić na bok wszystko, czego się nauczyłem i czego sam uczę i zobaczyć człowieka ponad tymi wszystkimi narzędziami, etyką, i prowadzeniem do samodzielności.
2 komentarze