Nigdy nie sądziłam, że mi się to przytrafi. Ja – ambitna, wykształcona, oczytana i z aspiracjami – widziałam siebie idącą pewnym krokiem w szpilkach, świetnie skrojonym kostiumie i świetlistym makijażu po korytarzu Bardzo Ważnej Organizacji, z pękającą w szwach aktówką moich pomysłów, projektów i osiągnięć.
Oczywiście chciałam mieć rodzinę. Oczywiście nie chciałam być kurą domową. Nie ja. Rodzina idealnie pasowała do mojego obrazka. Mogłabym też na swoim firmowym biurku stawiać fotografie uśmiechniętych, pyzatych twarzyczek, a po pracy zabierać moje pociechy na plac zabaw, spotykać się na spacerach z innymi mamami, rozmawiać o ostatnio przeczytanej książce. Widziałam to bardzo wyraźnie. Pewnie powiesz, że to naiwne. Masz rację. Dziś myślę dokładnie tak, jak Ty.
Nie myślałam wtedy o remontach, pożyczkach, psujących się samochodach i lodówkach, chorobach, ząbkowaniu, codziennym gotowaniu i niekończącym się sprzątaniu. Nie wiedziałam, że przy dzieciach pieniądze na koncie rozpływają się jak fatamorgana, (nigdy nie byłam pewna, czy rzeczywiście je tam widziałam) i że można padać ze zmęczenia o 19.00, a za największą przyjemność uznawać spanie. Z zazdrością liczyć godziny nieprzerwanego snu męża…
Obowiązki?
Prowadzenie domu nie wydawało mi się szczególnym wyzwaniem i byłam przekonana, że w bezbolesny i łatwy sposób da się połączyć pracę zawodową z obowiązkami domowymi.
I okazuje się, że się da. Okazuje się też, że to trudniejsze, niż mi się wydawało. Dołączyłam do milionów kobiet, które robią to codziennie. Pogodzenie pracy i obowiązków domowych wymaga kompetencji logistycznych, twórczego myślenia, ustalania priorytetów, robienia kilku rzeczy jednocześnie, konsekwencji, a także wsparcia bliskich i umiejętności odpuszczania.
Życie nie chciało pójść wydeptaną ścieżką moich wyobrażeń i dziś wygląda tak:
“Nie pamiętam kiedy ostatnio włożyłam szpilki.”
O szpilkach mogę powiedzieć, że je mam. Zakurzone szpilki na specjalne okazje. Na całe mnóstwo niespecjalnych okazji (do szkoły, sklepu itp.) mam jakże wygodne: trampki, klapki, adidasy. Nie chodzę też w szpilkach do pracy, bo…
“Pracuję w domu.”
Bez makijażu i sztywnego kostiumu. W kapciach. Czasem błogosławię tę możliwość, a czasem myślę, że zdziczeję tu do reszty.
Pękata aktówka z moimi osiągnięciami zmieniła się w cienki skoroszyt, a z nią zmalało także moje poczucie wartości i wiary we własne siły. Bo jak czuć się wyjątkowym, kiedy codziennie zmieniasz pieluchy, jedziesz na szmacie, piętnaście razy sprzątasz lalki z dywanu i stoisz przy garach? Poczucie wartości wróciło na szczęście wraz z powrotem z macierzyńskiego do pracy. Poczułam się potrzebna nie tylko do karmienia i sprzątania. Praca wyrwała mnie z tych rutynowych czynności, pozwoliła trochę od nich odpocząć. Jednocześnie wpadłam w nowy kierat: próbę ogarnięcia wszystkich domowych i rodzinnych spraw po pracy…
“Sprzątam, piorę, gotuję…”
Sprzątam w soboty, piorę – kiedy się da, prasuję, jak sterta ubrań z krzesła zaczyna zachłannie wpełzać na stół, gotuję wieczorami na kolejny dzień. Jeżdżę na zebrania, zawożę na dodatkowe zajęcia i kontrole lekarskie. Wychodzę na spacery, do ZOO i do parku. Organizuję przyjęcia urodzinowe i piekę torty. Robię przetwory na zimę, hoduję pomidory (serio!)
Zapytasz: po co mi to wszystko? To bardzo dobre pytanie – też je sobie zadałam. Odpowiedź jest poniżej.
“Mam rodzinę.”
Nie jesteśmy jak z obrazka. Zdarza nam się kłócić, robić wyrzuty i strzelać fochy. Gonię w tym kieracie dla nich. Nie zawsze z uśmiechem na ustach. Czasem chcę, czasem czuję, że muszę. Dla nich. Czasem odpuszczam, a porozrzucane zabawki spycham ze środka pokoju w kąt. Dla siebie. Nie ze wszystkim się wyrabiam. Czasem zwyczajnie mam zły dzień, albo wolę robić z córką babki z piasku zamiast odkurzać. Ale to ja ustalam priorytety i reguły gry.
“Przegrywam i wygrywam codziennie.”
Przegrywam, gdy puszczają mi nerwy, gdy odreagowuję na najbliższych. Wygrywam, gdy na szyi czuję uścisk miękkich, małych rączek.
Teraz zapytasz pewnie: A gdzie w tym wszystkim jest mąż? Co on robi? Dlaczego się nie angażuje w domowe sprawy i wychowanie dzieci? Mamy klasyczny podział obowiązków, w którym ja zajmuję się domem, a on remontami, naprawami, porządkami na podwórku, koszeniem trawy, czy budowaniem piaskownicy dla dziewczyn. Dzięki niemu nie muszę myśleć o przeglądzie samochodu, ubezpieczeniu i wymianie oleju. Poza tym mąż zabiera nasze córki na spacery, plac zabaw, podwórko. Odkrywają wspólnie tajemnicze zakamarki podwórka i magiczne przedmioty w garażu (od starych dziecięcych rowerków i węży ogrodowych, po zestaw kluczy nasadowych. Tak, dziewczyny też się tym interesują😊) Wskrzeszają razem stare sprzęty lub dają im nowe funkcje. To czas dla mnie – czasem na odpoczynek, a czasem na szybkie posprzątanie domu.
Kiedy zostałam kurą domową?
Jak to się stało, że nie buntuję się przeciwko tej roli, tylko codziennie grzecznie wychodzę i wchodzę do kurnika? Nie wiem… Jak to często w życiu: tak wyszło.
Bycie pracującą kurą domową to wyzwanie. To pot, krew (zdarza się) i łzy.
Z jednej strony wielka misja wychowania małego człowieka. Z drugiej strony cholerne obciążenie psychiczne spowodowane powtarzalnością każdego dnia. Niby nic takiego nie robisz, niby tylko dom i dziecko. A jednak każdego dnia czujesz się jakbyś przekopała tępą łopatą Pole Mokotowskie – pisze na swoim blogu “Matka nie wariatka”.
Ale godzenie roli matki, menadżera domu😊 oraz stanowiska zawodowego to też mnóstwo satysfakcji i spełnienia. Paradoksalnie – ten codzienny wysiłek i trud – dodaje sił i nakręca do dalszego pchania naszego kamienia pod górę. Dziwna mieszanina miłości, poczucia obowiązku, odpowiedzialności, chęci sprostania oczekiwaniom oraz większa lub mniejsza szczypta perfekcjonizmu sprawia, że jesteśmy w stanie przyjąć na siebie obowiązki zawodowe, a do tego być szoferem, pielęgniarką, kucharką i sprzątaczką. A najdziwniejsze jest to, że można być szczęśliwym i zadowolonym ze swojego życia, mimo że potoczyło się inaczej, niż zakładał plan. Życie weryfikuje wszystkie plany i każe nam zmieniać priorytety. Warto dostrzegać w nim małe szczęścia: wyjście do kina, smaczny obiad, koślawy i piękny rysunek dziecka…
“…i nie dać się perfekcjonizmowi!”
Czasem warto zakneblować usta panoszącej się w nas – kobietach – Zosi Samosi. Najczęściej nie jesteśmy same, mamy wokół siebie bliskich, których można poprosić o pomoc. Dajmy sobie pomóc! Raz na jakiś czas można podrzucić dzieci dziadkom, odpuścić sprzątanie – od grubszej warstwy kurzu nikt nie umrze. Partner/mąż zajmie się dziećmi równie dobrze jak my. Dajmy mu szansę. A że będą jeść parówki i pizzę? Na zdrowie! Przetestowałam to na swojej rodzinie: wszyscy przeżyli i mają się świetnie.
Zdarza się, że wpadnę na pomysł, by zobaczyć coś nowego lub uciec na chwilę. I to są momenty, kiedy wyskakuję ze swojej codzienności. Zostawiam pracę, dom, nieumyte podłogi, kosz ubrań do prania. Zostawiam dzieci. Dzieciom zostawiam ich ojca i pełną lodówkę. Ładuję baterie, czuję niewyraźnie smak wolności, zachłystuję się tym, że nic nie muszę, a wszystko mogę… Odpoczywam. Przez 2-3 dni. Potem zaczynam tęsknić. Mam wrażenie, że coś ważnego mnie omija. Wracam.
“Też tak masz?”
6 komentarzy