Czy może raczej – zaakceptuj albo zmień?
Ktoś kiedyś powiedział mi, że jeśli nie potrafię sobie z czymś poradzić, to powinienem to albo zmieniać, albo postarać się zaakceptować. Na przykład: jestem gruby to albo wprowadzam dietę i zaczynam się sportować albo kupuję odpowiednie ciuchy i wcinam kolejne porcje chipsów na imprezie, ale bez wyrzutów sumienia. Źle mi w robocie, więc szukam innej albo szukam tego, co dobre w moim miejscu pracy i się tym cieszę. Mam problemy z porannym wstawaniem, więc nastawiam sobie budzik na 4:30 i po kilku tygodniach mordęgi wstaję bez kłopotu, albo śpię na maksa wciskając kolejne drzemki i maluję oko w samochodzie w drodze do pracy, bo wcześniej nie było czasu.
To taki przykład tylko, ja tak naprawdę nie maluję oczu.
I ja, po kilku latach obserwacji samego siebie, się z tym nie zgadzam.
Twierdzę mianowicie, że jeśli chce się coś zmieniać, to najpierw trzeba to zaakceptować. I twierdzę też, że to nie jest takie prostoliniowe myślenie, bo tak: jeśli zaakceptuję, że jestem gruby, to wcale nie oznacza, że nie mogę tego zmieniać. Jeśli zaakceptuję, to mogę wybierać – albo zmieniam, albo nie. Jeśli, z kolei nie zaakceptuję, że jestem gruby, to będę nadal jadł chipsy na imprezie, ale z wyrzutami sumienia i być może jakimś serowym sosem. Na zasadzie: olać to, i tak jestem gruby. Czyli wiem, że jestem gruby, ale tego nie akceptuję a moje jedzenie chipsów wynika z chęci zemsty na moim organizmie za tendencję do tycia.
Akceptacja oznacza zrozumienie.
Brak akceptacji takiego stanu rzeczy, jaki zastaję to zwykle niezgoda na ten stan i w konsekwencji niezrozumienie jego konsekwencji.
Nie zgadzam się (tak z zasady), więc nie zastanawiam się, czym w istocie jest ta rzecz, która mi się nie podoba. Unikam jej, unikam mówienia o niej i o jej konsekwencjach. Dobrze, przykład. Wiele osób (w tym ja) odczuwa obniżenie nastroju w okresie jesienno – zimowym. Nie mówię o depresji, bo to zbyt duże słowo, ale o takiej jesiennej chandrze. Się czuje wtedy melancholię, jakiś rodzaj smutku, często nawet lęku, tęsknoty, przygnębienia oraz doła się ma. Na szczęście nie całymi dniami, ale takie stany pojawiają się częściej niż wiosną i latem. Brak akceptacji tych uczuć powoduje, że wielu z nas szuka czegoś, co ma je zrównoważyć – wesołej muzyki, lekkich książek czy filmów, beztroskiego towarzystwa i rozmów o niczym ważnym. I to działa, przynajmniej doraźnie, ale na dłuższą metę już zwykle nie.
Co więc zadziała?
Tak generalnie to nie wiem, ale mogę zdradzić, co u mnie działa. Dziesięć lat temu zrozumiałem, że potrzebuję takich uczuć (mimo, że do dzisiaj nie bardzo wiem do czego). Podczas jednego ze szkoleń poznałem technikę, dzięki której nauczyłem się błyskawicznie, bo w ciągu mniej więcej minuty, może dwóch, zmieniać swój stan emocjonalny. Nie znam badań na temat jej skuteczności i prawdziwości, więc nie chcę jej tutaj promować; w każdym razie na mnie działa. I pewnego listopadowego wieczoru roku 2008, kiedy stojąc we własnym ciepłym domu i patrząc w okno, za którym wiało i deszcz padał poziomo, wpadłem w znajome przygnębienie tym razem tak mocne, że odbierało mi siłę do jakiegokolwiek działania, pomyślałem, że w jednej chwili mogę zmienić ten stan. I wiesz co?
Zrozumiałem, że tego nie chcę.
To był dopiero gwóźdź w głowę! Całe lata nienawidziłem jesieni aż tu nagle takie coś. Zacząłem głęboko odczuwać te emocje, które aktualnie we mnie były. Oswajać je, oswajać się z nimi. Uczyć się ich i czerpać z nich to, co ze sobą niosą. Okazało się, że lęk, który zawsze w takich momentach pojawiał się jako pierwszy był bardzo, ale to bardzo słaby. Pod nim kryło się dużo więcej – refleksja, wyciszenie, kontakt z samym sobą, również z tą bardziej mroczną częścią mojej natury. Odkąd przestałem ją wypierać i od niej uciekać coraz rzadziej i coraz słabiej dopomina się o uwagę. Moje melancholie są już tylko melancholiami, ale lęku w nich nie ma. Nie ma też rozgoryczenia i poczucia pustki; wręcz przeciwnie, czuję się dużo pełniejszym człowiekiem niż dziesięć lat temu.
W ubiegły weekend prowadziłem zajęcia i w sobotę, po powrocie do hotelu poczułem, że jesień znów wkrada się do mojej głowy. Oto, co zrobiłem:
- Kortez – utwory wybrane, w tym chyba z dziesięć razy „Stare drzewa”.
- Sade – „Lovers Rock”– prawie cały album.
- Fish – „Gentleman’s Excuse Me” – trzy razy.
- Na koniec Sigur Ros – „Ara batur” – raz zwykle wystarczy.
W ten sposób po raz kolejny dogadałem się z jesienią. Po godzinie czułem się wyciszony i spokojny do tego stopnia, że kiedy zadzwoniła do mnie żona, powiedziała mi, że mam zaskakująco dobry humor.
Miałem.
2 komentarze