Brak cienia jest dowodem nieistnienia.

Z góry uprzedzam, że dziś będzie mocno filozoficznie, metaforycznie i symbolicznie, nawet jak na mnie;)

Tytuł tego wpisu to słowa Grzegorza Turnaua do piosenki „Kawałek cienia” z albumu „Pod światło”, który kocham i polecam.

Pamiętam, że raz gdy byłem dzieckiem, sprowokowany przez kogoś z rodziny, próbowałem uciekać przed własnym cieniem. Powiedział mi, że przed cieniem nie ucieknę, więc spróbowałem. Potem próbowałem go gonić, też bez efektu.

Mój cień wciąż mi towarzyszy.

I wciąż czasem próbuję przed nim uciekać, niestety.

Carl Gustaw Jung sformułował koncepcję cienia w połowie ubiegłego wieku, jako ukrytej, ciemnej i wypartej ze świadomości części nas samych. Takiej, która jest tabu. Takiej, w której mieszczą się nasze stłumione popędy, agresja, zazdrość, arogancja, itp., czyli wszystko to, czego nie akceptuje społeczeństwo i co nauczyliśmy się skrzętnie skrywać. Ilekroć nasz cień próbuje o sobie przypomnieć, my w obawie przed oceną, ściskamy go jeszcze głębiej, ciaśniej, mocniej. Niestety najczęściej przypomina to ściskanie balona, który w końcu pęknie. Cień ma tą samą właściwość – im bardziej będziemy go wypierać, tym większe ciśnienie w nas spowoduje i w końcu pęknie, wystrzeli z taką mocą, że wpędzi nas w poczucie winy i wstydu.

Myślę, że to chowanie, ta bezustanna walka z własnymi słabościami to w dużej mierze uwarunkowanie kulturowe. W naszej, zachodniej kulturze mówimy o walce dobra ze złem; wychowujemy się na książkach i filmach o herosach, którzy zwyciężają tych złych. Ale walka kosztuje wysiłek, energię, wyczerpanie, czasem rany. Jeśli kiedykolwiek z kimś walczyłeś, tak fizycznie, to wiesz, że niewiele aktywności powoduje tak szybkie wyczerpanie organizmu, tak błyskawiczną suchość w ustach, bicie serca, które możesz usłyszeć i tak gigantyczne napięcie mięśni. Walka zawsze wiąże się z kosztami.

Kultura wschodu mówi o równowadze. O tym, że zamiast walczyć, warto raczej zrozumieć, zaakceptować i nauczyć się żyć całym sobą. Nie tylko tym fasadowym, pięknym, za jakiego chcemy uchodzić, ale również tym ciemnym, ukrytym, którego chowamy w obawie przed oceną i odrzuceniem.

Moja obserwacja z dzieciństwa zdaje się potwierdzać wschodnią koncepcję. W młodości nie udało mi się uciec przed cieniem, ani go pogonić. Nie pozbyłem się go. Ale zauważyłem też, że ilekroć się zatrzymałem, cień zatrzymywał się razem ze mną i nic się nie działo. Nie ponosiłem żadnych kosztów, musiałem tylko się zatrzymać i mogłem mu się beztrosko przypatrywać, a z czasem robić z cienia dłoni na ścianie pieski, kaczki i inne stworzenia.

Brak cienia jest więc albo dowodem nieistnienia albo przebywania w absolutnej ciemności. Ilekroć bowiem pojawia się światło, pojawia się też cień. Co więcej – im bliżej źródła światła jesteśmy, tym cień jest większy, to naturalne. I na koniec – nasz cień nigdy nie pada na nas, tylko zawsze na kogoś lub coś innego.

Jak odkryć swój cień? Normalnie.

Poobserwuj, co Cię najbardziej irytuje w innych i będziesz wiedzieć. Twój cień rzutuje na nich, więc to w nich go zobaczysz.

Jak go zaakceptować? Normalnie.

Zaakceptuj innych ludzi, machnij ręką na to wszystko co uważasz za ich wady.

Po co to robić?

Żeby wreszcie mieć spokój z samym sobą i przestać zżymać się z własnymi niedoskonałościami. Dać sobie pooddychać bez ciągłego wciągania brzucha i spinania tyłka tylko po to, żeby lepiej wyglądać w oczach innych ludzi.

Przecież oni i tak zawsze zobaczą nasz cień…

Udostępnij
O autorze: Adam Walerjańczyk
Interesuje się wieloma rzeczami z różnych dziedzin, ale bardzo, bardzo ogólnie. Wesoły i niekonsekwentny. Aktualnie zainteresowany marketingiem, postprodukcją filmową i mediami społecznościowymi. Kieruje się intuicją bardziej niż dowodami. Potrzebuje wokół siebie ludzi o dokładnie przeciwstawnych stylach działania i na szczęście takich ma.
5 komentarzy